środa, 20 sierpnia 2014

The 100 Day Song Challenge – część druga

Zapoznaj się, proszę, z ideą tego wyzwania.

Dzień 6.: Nowa piosenka.
Tutaj wybrałam Wave. W lutym, kiedy zaczynałam to wyzwanie, pojawił się nowy album Becka. Wcześniej nie słuchałam tego artysty zbyt często, nawet nie na tyle, by kojarzyć jakieś tytuły poza Loser, które prawdopodobnie weszło już na stałe w historię muzyki i każdy, kto interesuje się tematem bardziej aktywnie, powinien znać ten utwór. Postanowiłam jednak przesłuchać nową płytę pt. Morning Phase i byłam wręcz zachwycona. Album, który od początku do końca tworzy jedną całość, a mimo wszystko przeplatają się tam nieśmiało różne brzmienia. Zupełnie inna od wszystkich wcześniejszych utworów Becka, które wcześniej słyszałam. Muzyka z prowadzącą gitarą wprowadza przepiękny nastrój, a wokal idealnie uzupełnia brzmienia w tle. Z trzynastu utworów wybrałam Wave i nadal (po siedmiu miesiącach) jestem zakochana w tej piosence, więc sądzę, że był to dobry wybór. Chyba nie ma osoby, której nie chciałabym polecić przesłuchania najnowszej płyty Becka.




Dzień 7.: Jedna z Twoich ulubionych piosenek.
Szczerze mówiąc – jeszcze jakiś czas temu New Politics było jednym z moich ulubionych zespołów, a mianowicie do wydania drugiego albumu. Tak jak Harlem promujące płytę A Bad Girl In Harlem napawało mnie wielkim optymizmem co do całości nagrania, tak potem poczułam się niesamowicie rozczarowana po przesłuchaniu wszystkie. Niewiele jest na tej płycie utworów, których lubiłabym słuchać. Jednak znalazłam na tym albumie jedną piosenkę, w której kompletnie się zakochałam. Jak na New Politics jest wyjątkowo agresywna i głośna, mocno wyróżnia się na tle, w mojej opinii, dosyć nudnej i monotonnej płyty. Tak jak nie polecam całości albumu tak warto usłyszeć Harlem i Die Together. Nie zaliczyłabym ich do przełomowych nagrań, ale brzmienie oceniam jako bardzo przyjemne, a Die Together na stałe trafiło na listę moich ulubionych utworów.




Dzień 8.: Piosenka, którą kiedyś lubiłaś, a teraz jej nie lubisz.
Tutaj trafiło na Dope Hat Marilyn Manson. Właściwie nie powiedziałabym, że nie lubię tej piosenki. Wciąż czasami jej słucham, ale moje uwielbienie dla tego utworu gdzieś zaginęło, kiedy usłyszałam inne wersje tej piosenki, bo tekst został użyty przez zespół w paru innych nagraniach i tam brzmiał o wiele bardziej emocjonalnie i po prostu na miejscu. W powolniejszej aranżacji, którą nazwali The Diary Of A Dope Fiend podoba mi się dużo bardziej i dlatego porzuciłam Dope Hat na rzecz pierwszej wersji (z albumu Smells Like Children)




Dzień 9.: Melodia przypominająca dzieciństwo.
Po raz kolejny wracam tutaj do muzyki, której słuchali moi rodzice, i po raz kolejny muszę stwierdzić, że ich gust muzyczny mnie nie zawiódł. Właściwie Kula Shaker to pierwsza muzyka jaką pamiętam z dzieciństwa, a Govinda najbardziej zapadła mi w pamięć. Słucham tego utworu już osiemnaście lat i wciąż mi się nie znudził. Nadal do niego wracam, bo do tej pory nie znalazłam nic, co było by tak perfekcyjnie inne od wszystkich znanych mi nagrań. Może to dzięki temu utworowi zawsze uwielbiałam inspiracje indyjską muzyką. Połączenie tego z mocnymi rockowymi gitarami to przecudowne rozwiązanie, które szybko wpada w ucho. Jest to moja ulubiona modlitwa na świecie.




Dzień 10.: Piosenka z jednego z Twoich ulubionych albumów (co to za album?).
Album, o którym pisałam już kiedyś na tym blogu, a mianowicie Becoming X. W tej chwili nie jestem już tak podekscytowana tą płytą, jak byłam wtedy, gdy postanowiłam sięgnąć po starsze nagrania Chrisa Cornera, ale mimo wszystko nadal należy do moich ulubionych. Szczególnie Tesko Suicide, które wybrałam do tego wyzwania.




KOLEJNA PIĄTKA Z LISTY → (na razie brak)

piątek, 6 czerwca 2014

The 100 Day Song Challenge – część pierwsza

Zapoznaj się, proszę, z ideą tego wyzwania.

Dzień 1.: Piosenka, której znasz cały tekst.
Ta piosenka to oczywiście Without You I'm Nothing Placebo, bo to idealny utwór by rozpocząć taką listę, mimo że wiele innych piosenek też znam na pamięć. Ten tekst od lat niezmiennie urzeka mnie przy każdym słuchaniu. Każdy, kogo znam, interpretuje go inaczej, ale właściwie każda interpretacja, którą słyszałam, brzmi wiarygodnie. Zawsze odbierałam to jako pisane do ukochanej osoby – tekst przepiękny i jednocześnie rozpaczliwy, przesycony toną emocji. Potem przeczytałam interpretację odautorską i trochę rozminęło się to z moimi pomysłami, ale jak to z poezją – każdy ma własne odczucia.




Dzień 2.: Piosenka z pierwszego albumu, który kiedykolwiek kupiłaś.
Pierwszy album, który kupiłam całkiem za swoje pieniądze, to Encore Eminema. Miałam wtedy niecałe dziesięć lat i oszczędzałam cały miesiąc, żeby móc się zasłuchiwać w tych dziwacznych tekstach, których wtedy chyba nawet za bardzo nie rozumiałam i przekręcałam na różne sposoby, bo jeszcze nie uczyłam się angielskiego. Eminem był wtedy wszędzie, na każdym muzycznym programie w telewizji, w radiu i ja też chciałam mieć swojego Eminema w domu. Zbierałam też plakaty z nim z Bravo, to były czasy... Piosenka to Just Lose It, chociaż teraz najbardziej lubię Ass Like That, ale pozostanę wierna ideałom z dzieciństwa.




Dzień 3.: Piosenka, która przypomina ci noc poza domem.
Piosenka A Little Party Never Killed Nobody Fergie przypomina mi nawet kilka nocy poza domem. Od przecudownego wyjazdu profilowego do Łodzi, po równie przecudowne domówki u znajomych. No i oczywiście wieczór rozpoczęty filmem The Great Gatsby w kinie, ale o tych okazjach nie będę się już takbardzo rozpisywać – przy każdej z nich działy się rzeczy niechlubne i w ogóle dekadencka rozpusta (jak zwykle zresztą).




Dzień 4.: Piosenka, którą pamiętasz, której słuchali twoi rodzice.
Moi rodzice od zawsze wahają się swoim gustem muzycznym od rzeczy, których nie mogę znieść (głównie mama), do rzeczy, które wręcz uwielbiam (głównie tata). People Are Strange The Doors lubią oboje i w sumie mi też zawsze się podobało, mimo że The Doors raczej nie słucham. Takie kolejne wspomnienie z dzieciństwa.




Dzień 5.: Piosenka, którą lubią twoi przyjaciele, ale nie ty.
Wybór był trudny, bo zazwyczaj moi przyjaciele nie lubią piosenek, które naprawdę zasługiwałyby na moją niechęć. Zresztą w ogóle niewiele jest takich utworów. Dlatego zdecydowałam się na "Heroes" Davida Bowiego. Nie dlatego, że nie lubię tej piosenki. Po prostu ze wszystkich utworów, które cieszą się powszechną miłością, ten brzmi dla mnie najbardziej neutralnie. Niby tekst jest świetny, szczególnie ze znajomością kontekstu i na pewno przeszedł do historii muzyki, jednak mi zawsze był obojętny. Oprócz zdania o delfinach, które kojarzyło mi się z tekstami baaardzo zjaranych ludzi z mojego otoczenia (to podobno równie przykre jak mój brak emocji wobec tej piosenki): I, I wish you could swim; Like the dolphins, like dolphins can swim.




KOLEJNA PIĄTKA Z LISTY → (na razie brak)

czwartek, 5 czerwca 2014

The 100 Day Song Challenge

Zazwyczaj nie bawię się w wyzwania, a do blogowych wyzwań w ogóle mam stosunek bardzo negatywny, jednak akcja pt. The 100 Day Song Challenge bardzo mnie zainteresowała. Lubię dzielić się z innymi różnymi ciekawymi utworami i dlatego jeszcze zimą podjęłam to wyzwanie i publikowałam kolejne utwory na Facebooku. Oczywiście (jak to zwykle ja) nie byłam zbyt konsekwentna, jeśli chodzi o dodawanie jednego wpisu dziennie, więc sto dni już dawno mi minęło, a jestem dopiero pięćdziesiątym. Postanowiłam jednak, że pociągnę to do końca, mimo że nie trzymałam się regulaminu akcji.
Dodatkowo parę dni temu stwierdziłam, że ciekawie byłoby pododawać te utwory także na blog, bo w końcu tematycznie się zgadza. Nie chciałabym jednak ograniczać się tylko do pokazania wam utworu, do każdego dopiszę komentarz z uzasadnieniem kolejnych wyborów. Postaram się na razie dodawać po pięć tygodniowo (w osobnych postach), a potem zobaczymy. Mam nadzieję, że w końcu uda mi się to dokończyć i nie pominąć żadnego dnia.
Korzystam z listy dostępnej tutaj, ale nie trzymam się jej kurczowo. Niektóre polecenia trochę pozmieniałam, bo były albo niepoprawnie napisane, niezrozumiałe, albo po prostu nie miałam żadnego utworu, który pasowałby do polecenia (np. na temat muzyki, której nie lubię, a w ogóle nie mam takiego rodzaju muzyki...). Kolejne posty z tego wyzwania będą pojawiały się w spisie treści, więc serdecznie zapraszam do śledzenia kolejnych wpisów. Pierwsza piątka jest już w archiwum.

sobota, 24 maja 2014

It's gonna be may!

Zdaję sobie sprawę z tego, że maj dobiega już końca, jednak na posłuchanie przecudownej piosenki 'N Sync nigdy nie jest za późno! Chyba wszyscy, którzy interesowali się kiedyś muzyką popową, kojarzą tę grupę i przede wszystkim najbardziej znanego z panów – Justina Timberlake'a. I chyba wszyscy, którzy kiedykolwiek przesłuchali piosenkę pod tytułem It's gonna be me, zauważyli, że słowo me nie powinno brzmieć jak may. Ale tak właśnie brzmi i Internet nigdy tego nie zapomni. Prezydent USA też.


Dzisiaj nie chciałam jednak pisać ani o 'N Sync, ani o poprawnej wymowie słowa me, chociaż te tematy też wydają się ciekawe, nie powiem, że nie kusiły. Dzisiejszym tematem będzie Justin Timberlake! Człowiek, którego wszyscy kojarzą i którego wielu nie docenia. Wiadomo – jego działalność artystyczna to komercja w pełnym wydaniu, ale w sumie co w tym złego, dopóki ta muzyka ma sensowne brzmienie i nie pozostaje przy paru dźwiękach na krzyż takich samych w każdym utworze?


Pewnie pamiętacie ten czas, kiedy SexyBack leciało w radiu kilka razy dziennie, w każdym sklepie zakupy robiło się w towarzystwie tych dźwięków, a po włączeniu MTV albo innych tego typu kanałów widzieliśmy Justina w idealnym garniturze oraz półnagą panią ze sprzętem elektronicznym. Inne utwory z płyty FutureSex/LoveSound miały podobną tematykę, a w tej chwili muzykę oceniłabym jako przeciętnie trudną do skomponowania. Mimo to Justin był jednym z pierwszych wykonawców muzyki pop, którzy poszli w stronę takich wymieszanych brzmień i postawili na własne kompozycje. W tej chwili podobnych płyt znajdziemy wiele, ale zaczęło się od Justina – w roku wydania FutureSex/LoveSound te piosenki były naprawdę niezwykłe w tym swoim połączeniu. Znajdowały się tam hity klubowe, ale też popowe ballady (What Goes Around... to jeden z najbardziej znanych). Charakterystyczną rzeczą przy tej płycie są łączone tytuły np. LoveStoned/I Think She Knows lub SummerLove/Set The Mood. Nie jest to tylko kwestia tytułu, ale też tego, że każdy z tych utworów jest zbudowany z dwóch części, które zazwyczaj mocno różnią się nastrojem, ale tekst płynnie przechodzi do kolejnego tytułu. W utworach o prostych tytułach również da się zauważyć zmianę w charakterze melodii, tak po około 2/3 piosenki. To mnie zawsze niesamowicie urzekało w tej płycie – z jednego utworu da się zrobić kilka naprawdę świetnych rzeczy, nie trzeba koniecznie trzymać się początkowych założeń, a nawet tonacji (All Over Again) do samego końca utworu. Lubię czekać na swój ulubiony fragment każdego.


Kolejna płyta Justina ukazało się dopiero w zeszłym roku. Dopiero wtedy zaczęłam się znów bliżej interesować tym wykonawcą, bo wcześniej pozostawałam przy paru znanych hitach (głównie Cry Me a River). Zastanawiałam się, co właściwie nowego może zaoferować nam Justin, kiedy wcześniej pokazał już całkiem dużo i ciężko przebić taki wpływ na muzykę następną płytą, a zapewne to miał na celu. Jednak nie mogę powiedzieć, że nie wyszło, bo The 20/20 Experience to naprawdę dobre nagranie. I przy okazji przypomniałam sobie Justina z początków kariery i uświadomiłam sobie, jak bardzo zmienił się jego wygląd, co oczywiście nie jest kluczową sprawą, ale miło popatrzeć na to, że z makaronu z zupek chińskich na głowie się wyrasta.


Oczywiście nie cała płyta przypadła mi do gustu, jednak ma w sobie momenty, których mogłabym słuchać całymi dniami (i właściwie to robię). Szczególnie uwielbiam basy, bo są naprawdę niesamowite, a ich wejście idealnie przemyślane. Mój zdecydowany faworyt to Don't Hold The Wall, którego tytuł na początku sugerował mi coś o zupełnie innym charakterze. Spodziewałam się czegoś dużo szybszego, ale okazuje się, że to równie dobrze porywa do tańca. Oczywiście słyszymy w pewnym momencie interludium w formie wstawki z trochę inną melodią, ale nie jest już tak drastyczne jak przy poprzedniej płycie, co w sumie daje dobry efekt. Widać Justin nauczył się wiele przez te siedem lat nieobecności... No dobra, może to nie była aż taka nieobecność, ale dziewięć lat od poprzedniej płyty minęło. Mimo tej długiej przerwy, nie brakuje też sporadycznie pojawiającego się głosu Timbalanda, który tym razem też był jednym z producentów.


Bardziej energicznym hitem z tej płyty, który przypadł mi do gustu, jest Let The Groove Get In, tutaj basy też dają świetny efekt, a przy słuchaniu na dobrych głośnikach siedziałam przez chwilę z opadniętą szczęką. Potem już nie mogłam sobie tak po prostu siedzieć, bo ta piosenka tak bardzo ciągnie do ruszania się, że aż ciężko mi teraz pisać spokojnie, kiedy tego słucham. Kolejna z moich ulubionych to prawie-ballada Dress On, która jest po prostu przepiękna.



Zwróciłam uwagę na to, że większość utworów ma ponad siedem minut, co aktualnie jest rzadko spotykane – wielu twórców stawia na bardzo szybkie i krótkie utwory, jednak Justin jest inny. Postawił na staranne kompozycje, które trwają bardzo długo (jak na popowe utwory). Mimo że te interludia, o których mówiłam już wcześniej wiele razy, są tutaj o wiele łagodniejsze, nadal występują i dodają wrażenia złożoności tych wszystkich piosenek. Widać, że ta płyta jest o wiele dojrzalsza niż FutureSex/LoveSound i to nie tylko pod względem muzyki, ale też tekstów, które nie zmieniły tematyki tak mocno – wciąż nie opowiadają o światowym kryzysie lub innych poważnych rzeczach. To wciąż typowo popowe wierszyki, głównie o kobietach i miłości, jednak brzmią dużo ciekawiej i nie skupiają się tylko na jawnej seksualności – są dyskretnie erotyczne.


Niewiele mam do zarzucenia The 20/20 Experience, ale coś się na pewno znajdzie. Szczególnie to, że niektóre piosenki są zwyczajnie nudne i nie wnoszą nic ciekawego do całości. To takie zapychacze, które każdy gdzieś już słyszał, ale nie dlatego, że słuchał właśnie tego – po prostu istnieje pełno utworów, które brzmią dokładnie tak samo. Na tle tego wybija się parę ciekawych rzeczy, ale nie powiedziałabym też, że są one szczególnie nowatorskie – są bardzo dobre, ale to nie jest żadna zmiana w popie. Płyta spełniła oczekiwania, ale nie podniosła poprzeczki. Nie oceniam jej źle, jednak wiele można było jeszcze zrobić, zamiast sięgać tylko po elementy, które na pewno komuś się spodobają.
Mimo wszystko polecam przesłuchanie obu części. Szczególnie tych piosenek, o których wspomniałam wcześniej. I dodałabym też Mirrors, Suit & Tie oraz z drugiej części TKO, Cabaret (feat. Drake) i True Blood (które jednak może wydać się niekórym trochę męczące). No i na pewno zazdroszczę tym, którzy wybierają się na tegoroczny koncert Justina, który wraca do nas po tylu latach. Ostatnio był w Polsce chyba jeszcze z 'N Sync!

sobota, 22 marca 2014

Umarły!... o nie! tylko umarły dla świata!

Znów zdarzyła mi się długa przerwa, usprawiedliwić mogę się tylko tym, że powrót do szkoły kompletnie mnie dobił i dopiero w ten weekend znalazłam siłę, by coś napisać, chociaż w ostatnim czasie widziałam i słyszałam wiele rzeczy wartych opisania. Dziś po raz kolejny pojawi się recenzja teatralna, bo takiego spektaklu jak Dziady Michała Zadary nie można pominąć milczeniem.


Zacznę od tego, że to było drugie przedstawienie Dziadów, jakie miałam okazję oglądać. Pierwsze widziałam w grudniu 2012 roku we wrocławskim Imparcie, ale muszę powiedzieć, że wtedy nie interesowałam się tym tematem aż tak bardzo i nawet nie pamiętam szczegółów dotyczących reżyserii i innych technicznych spraw. Pamiętam za to, że było to dosyć wierne odwzorowanie dramatu Adama Mickiewicza (chociaż nie wiem, czy mogę to stwierdzić, bo wtedy byłam tylko po przeczytaniu drugiej części), ale nie obyło się na pewno bez skrótów, skoro nie trwało to zbyt długo.
Za to Dziady, których premiera odbyła się 15 lutego są zupełnie inne i te na pewno zapamiętam lepiej. Szczególnie, że teraz przyszłam przygotowana (omawianie wszystkich części Dziadów prawie pół roku coś po sobie zostawiło). Trzeba wspomnieć o tym, że w tym roku nie została wystawiona całość. Mieliśmy okazję zobaczyć część I, II, IV i utwór o tytule Upiór, który poprzedzał część II. Brakowało części III, najdłuższej, ale mimo to spektakl trwał pięć godzin! Chyba jeszcze nigdy nie spędziłam tak dużej ilości czasu w jednym miejscu, nie nudząc się wcale. Ta długość Dziadów wynika z braku skrótów, co jest naprawdę wyjątkową rzeczą przy tak dużym objętościowo dramacie. W 2015 roku pojawi się część III, a rok później będziemy mogli zobaczyć całość, która podobno ma trwać w sumie siedem godzin.
Czas trwania nie jest jednak najważniejszą rzeczą, jeśli chodzi o ten spektakl. Uwierzcie mi, to właściwie nie ma znaczenia, kiedy już się ogląda, zleci bardzo szybko. Dużo ważniejsza była dla mnie niezwykła interpretacja tego dramatu. Kiedy omawiamy Dziady w szkole, prawie dusimy się tym całym patosem i martyrologią, którą wskazuje się nam jako piękny ideał. Większość nauczycieli interpretuje każde słowo z tej lektury niezwykle poważnie i ciężko trafić na takiego, który pokaże nam też odrobinę humoru zawartego w tych historiach. Wydaje mi się, że to stąd bierze się powszechna niechęć młodzieży do Dziadów i też ogólnie do Mickiewicza. Dziady Michała Zadary dodają właśnie tego humoru, którego tak bardzo nam potrzeba. Zniknęła też większość patosu i polityczny wydźwięk dramatu (chociaż to drugie związane jest głównie z III częścią, którą zobaczymy dopiero za rok, wtedy przekonamy się, jak rozwiązano całość).
Treść została ta sama, jednak scenografię znacznie uwspółcześniono – nie brakuje takich elementów jak samochód wyjeżdżający z końca sceny, magnetofon, kamera, piwo w szklanych butelkach z etykietką i las wypełniony plastikowymi workami na śmieci. Większość takich elementów bardzo bawiła publiczność, szczególnie przy I i II części. Pod tym względem na najwięcej uwagi zasługuje część II, której wykonanie wszystkich zaskoczyło. Jeśli oglądaliście kiedyś horror [rec], powinniście łatwo wyobrazić sobie jaki obraz wyświetlał się na ekranach po bokach sceny, na której panowała zupełna ciemność. Przez większość czasu to, co działo się na scenie, ukazywała nam tylko Anna Ilczuk trzymająca kamerę. Pojawienie się pierwszych duchów, Józia i Rózi, zostało przedstawione naprawdę przekomiczne, za to przy Widmie Złego Pana znalazł się też czas na powagę. Dla mnie najlepszym elementem była jednak Zosia, która rzeczywiście latała zawieszona pomiędzy sufitem a podłogą. Sylwia Boroń zrobiła naprawdę cudowną rzecz z tą bohaterką, jej charakteryzacja również okazała się bardzo trafiona, chociaż zaskakująca.
Część IV trwała najdłużej, czemu ciężko się dziwić. W roli Gustawa mogliśmy zobaczyć Bartosza Porczyka, który według mnie zwyczajnie skradł cały ten spektakl, o czym świadczyły też najgłośniejsze oklaski właśnie dla niego. Mimo że techniczne rozwiązanie części II podobało mi się najbardziej, tak interpretacja IV powala na kolana (chociaż chatka Księdza też robi wrażenie). Okropny patos, z jakim mówił Gustaw, został tutaj od początku do końca wyśmiany. Oczywiście nie każdemu się to podobało, ale nie dogodzi się każdemu, prawda? Ja należę do wielkich fanek Gustawa ze schizofrenią i zerowym talentem rysownika. Za serce chwyciła mnie scena z gałązką jedliny, która komiczna była już na stronach dramatu, a tutaj komizm ten został tylko podkreślony.
Zdecydowanie nie zgadam się z wnioskiem autorki tego artykułuDziady Michała Zadary nie są dla tych, którzy nie czytali dramatu Mickiewicza. Są dla tych, którzy przeczytali i nie zobaczyli w tekście tylko tego, czego oczekuje się w szkole, czyli wszechobecnej martyrologii. Oczywiście, że wiele scen przedstawionych zostało w zabawny sposób, dlaczego więc nie przyjść, by się pośmiać? Nie sądzę jednak, że młodzież niezainteresowana tematem naprawdę przybędzie tłumnie do Teatru Polskiego, by obejrzeć spektakl na podstawie nudnej lektury, bo szkoły raczej nie organizują obowiązkowych wyjść odbywających się wieczorem (długo po lekcjach) i to trwających pięć godzin. Przyjdą ci, którzy są naprawdę zainteresowani, a oni wiedzą już ze szkoły, że Dziady to patriotyzm i mistycyzm. Inna interpretacja naprawdę im nie zaszkodzi.
Na koniec powiem jeszcze raz, że ten spektakl na pewno zapadnie mi w pamięć na długo. Też ze względu na świetną scenografię (warto wspomnieć o drzewach zjeżdżających z góry na scenę i realistycznie wyglądającym lesie, bo to było naprawdę COŚ!) i niesamowitą grę aktorską (głównie Bartosza Porczyka, Mariusza Kiljana i Sylwii Boroń, bo to na nich zwróciłam największą uwagę). Cieszę się, że mogłam to zobaczyć i naprawdę polecam, jeśli komuś udałoby się upolować jeszcze jakieś bilety, bo widziałam kilka wolnych miejsc na stronie Teatru Polskiego. A jeśli nie uda się teraz, to zachęcam do zobaczenia III części w przyszłym roku lub całości w 2016. Jeszcze raz mówię – warto!

Zapraszam jeszcze do przeglądnięcia tej strony o Dziadach, bardzo ciekawe rzeczy.

Już nie na temat. Można spodziewać się jeszcze paru notek w najbliższym czasie, bo Placebo skończyło publikację wszystkich teledysków do płyty LLL, więc przydałoby się coś na ten temat napisać, pewnie niedługo to zrobię. I dodatkowo wybieram się jeszcze chyba w kwietniu na Mistrza i Małgorzatę do Teatru Capitol, chciałabym, żeby się udało. Jeśli się uda, to spodziewajcie się kolejnej recenzji teatralnej. Do następnego.

(Zdjęć nie ma, bo bardzo trudno znaleźć takie, które dałoby się tu wstawić, a nie będę się bawić w jakieś screeny.)

wtorek, 25 lutego 2014

I szli całą noc

Jednak nie wyszło mi z tą większą ilością wpisów w czasie wolnego, ale nieważne, przynajmniej nadal nie ma takich odstępów jak przy pierwszych postach. Zresztą nie chciałabym pisać na siłę, wolę poczekać, aż znajdzie się coś, co naprawdę mnie poruszy, niż specjalnie tego szukać. Tym razem też dobry kawałek sztuki spotkał mnie sam – zupełnie przypadkowo znalazłam się w Teatrze Współczesnym, by obejrzeć Bramy raju w reżyserii Pawła Passiniego.


Od razu przyznam się, że wcześniej nie przeczytałam książki autorstwa Jerzego Andrzejewskiego. Dopiero następnego dnia, już po spektaklu, odkopałam ją gdzieś w folderze sensowne lektury (którego zresztą bardzo dawno nie otwierałam) i tego samego dnia przeczytałam całość. Dlaczego poszło mi tak szybko? Z prostej przyczyny – tekst ten napisany jest w sumie dwoma zdaniami, chociaż krótkim i tak bym go nie nazwała. Przerwanie było w sumie właściwie niemożliwe. Ten zabieg oceniam zdecydowanie na plus, bo ostatnio mój brak chęci i czasu do literatury odrobinę mnie przeraża, a Bramy raju nie zajęły dużo czasu i przez to, że nie było jakiejkolwiek przerwy, nie miałam momentu odkładam książkę, a potem ciężko mi do niej wrócić. To jest coś, co czyta się na raz.

Nie będę streszczać całej opowieści. Warto jednak wspomnieć o ogólnym zarysie tej historii. Głównym elementem jest spowiedź uczestników dziecięcej krucjaty z 1212 roku, której wysłuchuje zakonnik. Każdy z bohaterów opowiada swoją historię, ale dopiero po wysłuchaniu wszystkich spowiedzi dowiadujemy się, jak doszło do tej wyprawy.


Moim zdaniem ta historia mogła być przedstawiona na tyle różnych sposobów, które niekoniecznie musiały się sprawdzić. Może moja opinia nie jest wystarczająco obiektywna, kiedy zaczęłam od spektaklu, a dopiero potem czytałam książkę, jednak to, co zobaczyłam w teatrze było naprawdę świetnym przedstawieniem tego, co czułam później, czytając. Sens tekstu został zachowany, nie wrzucono w tę historię żadnych metaforycznych elementów, których w niej nie było. Spektakl skupiał się na pokazaniu wielkiej siły grupy i tego, jak masowe idee wpływają na ludzkie uczucia i decyzje.

Z rzeczy technicznych bardzo podobały mi się dwa plany. Na pierwszym widzieliśmy spowiadającego się bohatera, na drugim również tę samą postać, ale mówiącą z zupełnie innego miejsca, gdzie w kółko powtarzała swoją spowiedź. Nieskończoność tych wyznań była podkreślona szczególnie w jednej z ostatnich scen. Wyglądało to i brzmiało fenomenalnie, gdy wyznania z obu planów nachodziły na siebie. Nie wiem, dlaczego tak bardzo lubię momenty takiego pomieszania na scenie, ale niezmiennie mnie to zachwyca (to samo było przy niektórych scenach z Dziadów parę lat temu, nie mogłam wyjść z podziwu).


Nie mam o tym do powiedzenia zbyt dużo, Bramy raju trzeba zobaczyć samemu, by rzeczywiście zrozumieć. Dodatkowo polecam wywiad z reżyserem. Spektakl można zobaczyć jeszcze 26, 27, 28 lutego oraz 9, 11, 12, 13 marca we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Bilety nie są bardzo drogie, kosztują około trzydziestu złotych i moim zdaniem naprawdę warto wydać te pieniądze.

środa, 5 lutego 2014

I walk on water... Okay, frozen water

Jako że zbliżają się igrzyska w Soczi, porzuciłam swoją rozpoczętą już notkę o nudnej muzyce klasycznej i stwierdziłam, że czas napisać o czymś, co rzeczywiście jest w tej chwili do rozmawiania. Nie, nie będę się rozwodzić na temat polskiej ekipy, bo o tym spokojnie można poczytać sobie, wchodząc na pierwszy lepszy portal z wiadomościami sportowymi. Moim bohaterem będzie ten pan:


Albo raczej punktem wyjścia do tematu dzisiejszego wpisu. Johnny Weir-Voronov jakiś czas temu zakończył karierę, jednak pojawi się na Igrzyskach Olimpijskich w Soczi jako komentator (co zmusza mnie do wyszukania jakiegoś niesamowicie ukrytego w ofercie nc+ kanału, na którym puszczą jego audycje, bo nie spodziewam się zbytnich rewelacji od polskich komentatorów). Prowadzi to też do innej sprawy, która ma wymiar polityczny. Jak sam Johnny zaznaczył w którymś z wywiadów – praktycznie nie da się całkiem odsunąć sportu od polityki.


Jakiś czas temu w Rosji zaczęło się dziać dosyć nieciekawie w związku z ustawą z czerwca 2013 roku, która mówi o zakazie propagowania homoseksualizmu, co w skrócie może być zwyczajnie interpretowane jako zakaz bycia homoseksualistą w przestrzeni publicznej. Za nieprzestrzeganie tego prawa grożą kary grzywny dla obywateli oraz dodatkowa deportacja z terytorium Federacji Rosyjskiej dla cudzoziemców. Właściwie każdy odzew na ten temat kończył się ucięciem tematu (Putin podczas wizyty w Holandii: w Rosji nie ma ograniczania praw mniejszości seksualnych, nie wiedziałam, czy wypada się śmiać). Również wśród rosyjskich sportowców pojawiły wypowiedzi popierające ustawę, chociażby Jelena Isinbajewa powiedziała:
Każdy może u nas wziąć udział w zawodach, ale jeśli będzie promować takie związki na ulicach, będzie to brak szacunku dla mieszkańców naszego kraju. Jesteśmy przeciwko propagandzie homoseksualizmu w Rosji. (…) Jesteśmy przeciwko demonstrowaniu tego, ale oczywiście nie jesteśmy przeciwko poszczególnym osobom. To ich życie, ich wybór, ich uczucia. (...) Mamy swoje prawa, które każdy, kto przyjeżdża do nas, powinien szanować. Jeśli pozwolimy promować tego typu zachowania na ulicach naszych miast, możemy zacząć się bać o nasz naród. Uważamy się za normalnych, zwykłych ludzi. Chłopcy spotykają się z dziewczynami, a dziewczyny z chłopakami. Nigdy w Rosji nie mieliśmy takich problemów i nie chcemy ich mieć w przyszłości. *
A komentarz ten odnosił się do wystąpienia Emmy Green-Tregaro w zawodach z paznokciami pomalowanymi na tęczowo (bo tak bardzo homopropaganda te paznokcie, aż boli). Równocześnie rozpoczęła się akcja pod tytułem Boycott Sochi 2014, która za to spotkała się z różnymi komentarzami. Tymi sensownymi i tymi mniej przemyślanymi. I tu pojawia się reakcja Johnny'ego Weira, który jako sportowiec i homoseksualista (zgodnie z jego słowami – bardziej sportowiec) ma dużo do powiedzenia.


Osobiście usłyszałam kilka tekstów o tym, jak bardzo Johnny zdradził środowiska LGBT, sprzeciwiając się tej akcji, ale nie chciało mi się za bardzo wierzyć w to, że można stwierdzić, iż jego argumenty są niewystarczające. Bo naprawdę – czy to, że bojkot podczas tych igrzysk zniszczy marzenia sportowców, którzy pracowali przez całe życie, by dotrzeć do tego etapu kariery, to jest słaby argument? Czy to, że bojkot nie krzywdzi władz, ale zwykłych ludzi, to jest słaby argument? Ciężko mi powiedzieć, dlaczego ktoś po wysłuchaniu tej rozmowy mógłby nadal tak sądzić. Na dodatek nie sądzę, by Johnny rzeczywiście traktował tę sprawę z takim lekceważeniem, o jakie niektórzy go podejrzewają. W końcu nie bez powodu wypowiadał się na ten temat tyle razy, nie bez powodu wspominał o tym, że nie czułby się bezpiecznie, jadąc do Rosji nie jako sportowiec, ale jako osoba prywatna, gdzie nie byłby już tą świecącą atrakcją, która tańczy w telewizji i zabawia ludzi. Polecam obejrzeć też fragment BBC Olympic Documentary, gdzie Johnny mówi na temat swojego uwielbienia do kultury Rosji z jednoczesnym niezrozumieniem dla nowych praw.


W Polsce, jak wiadomo, prawo wygląda dużo lepiej, wielu ludzi naprawdę stara się w jakiś sposób poprawić tolerancję w naszym kraju, ale nadal sytuacja jest odrobinę napięta. Cóż, palenie tęczy to niezbyt dobry przykład tolerancji. Mimo wszystko można by wymagać od ludzi odrobiny poszanowania. Niektórzy sądzą jednak, że tolerancja to kompletne ignorowanie tematu, dopóki go nie widzimy, a jeśli widzimy, możemy negatywnie komentować, bo rzuca się nam w oczy. Typowe – jestem tolerancyjny, ale [tu wstaw coś w stylu: nie powinno się pokazywać tego w telewizji, nie powinni się afiszować, nie chciałbym mieć takich znajomych]. Nie, to nie jest tolerancja. Tutaj pojawia się druga strona krytykująca Johnny'ego, którą są ludzie niezwiązani ze środowiskami LGBT, a którym przeszkadza na przykład jego występ w reklamie animowanego programu dla dzieci Dora the Explorer. Spot trwa równo minutę i według mnie jest zwyczajnie przeuroczy. Do obejrzenia tutaj. Ale oczywiście jak można stwierdzić, że spot, w którym występuje gej jest w porządku? Czyżby powiedział dzieciom w tej reklamie, że powinny wierzyć w siebie i dobrze się bawić, jeżdżąc na łyżwach?! O nie! Homopropaganda jak się patrzy! Jestem tolerancyjny, ale dzieci nie powinny oglądać gejów. Temu już blisko do ustawy wprowadzonej w Rosji.


Bardzo chciałabym, by niektórzy ludzie przemyśleli swoją tolerancję i sprawdzili, czy rzeczywiście nie krzywdzą kogoś swoimi wypowiedziami, nawet przez przypadek, bo słowa teoretycznie dotyczące Johnny'ego odnoszą się też do ludzi, którzy żyją w ich otoczeniu. Na dodatek przykład tego właśnie sportowca pokazuje, że można jednocześnie odnieść sukces i nadal być sobą, co czasem prowadzi do pięknych i mądrych wypowiedzi, ale czasami też sprawia, że ludzie patrzą dziwnie, a nieprzemyślanym i gorszącym tekstem może rzucić każdy, niezależnie od orientacji seksualnej.


Na koniec dodam, że kiedy oglądałam pierwszy raz Fallen Angel w wykonaniu Johnny'ego, ryczałam przez pół godziny, bo to było takie wzruszające**. No dobra, nie tylko za pierwszym razem, za dziesiątym też było. I teraz jest nadal, więc nawet nie włączam, dopóki nie napiszę tej notki do końca.

(Po dziesięciu minutach, bo jednak włączyłam:) No to ten. Czas kończyć. Bo się znowu poryczę. Mam już prawie cały post o nudnej muzyce klasycznej, więc na pewno coś się pojawi jeszcze w tym miesiącu. I na pewno pojawią się też odpowiedzi na pytania antler, chociaż wymyśliła takie, że nie wiem, czy podołam. W sumie nigdy nie bawiłam się w takie gry, ale może czas zacząć, skoro już prowadzę bloga, który jest o wszystkim.
I tak poza tym można obejrzeć sobie zdjęcia z Soczi, jak pięknie przygotowali się do igrzysk. Jeśli myśleliście, że to Polska zepsuła przed Euro 2012, to byliście w błędzie!
And remember...



*Tłumaczenie z artykułu Onetu, bo nie czuję się jeszcze na tyle mocna w rosyjskim, żeby tłumaczyć samodzielnie. Zresztą w poniedziałek diagnoza, to zobaczymy, czy dam radę z odmianą przez przypadki w rodzaju męskim, osobiście w to trochę nie wierzę, bo nadal mi się zdarza w bierniku zrobić mianownik, ponieważ najwyraźniej nie odróżniam rzeczowników ożywionych od nieożywionych, ale co z tego, KAMIEŃ TEŻ MOŻE MIEĆ DUSZĘ. Mówisz na niego kamień, a może on ma na imię Pszemek.
**I naprawdę nie jestem tak emocjonalnie rozchwiana, jak mogłoby się wydawać po przeczytaniu paru wpisów, po prostu tutaj opowiadam o rzeczach, które naprawdę jakoś na mnie wpływają. Proszę kogoś o potwierdzenie.

niedziela, 12 stycznia 2014

Cieniem w animacji

Jestem zdania, że internet w ogóle jest cudowną sprawą, ale czasem mam takie momenty, że wydaje mi się najgorszym, co w życiu spotkałam, bo marnuję tyle czasu na kompletnie nieważne rzeczy. Potem jednak znajduję gdzieś wzmiankę o czymś naprawdę świetnym i kompletnie zapominam o tym, jak bardzo nienawidzę internetu.


Jakiś czas temu miałam po raz kolejny fazę na filmy animowane i szukałam wszystkiego, co związane z historią tej części kinematografii. Dopiero po kilku dniach natknęłam się na coś zupełnie nowego, a mam tu na myśli filmy animowane autorstwa Lotte Reiniger (1899-1981). Wcześniej we wszystkich tych książkach i artykułach nie zauważyłam nawet fragmentu mówiącego o tej pani, a okazuje się, że jej dorobek jest naprawdę duży – stworzyła czterdzieści pięć filmów za pomocą bardzo pracochłonnej techniki opartej na metodzie cieni.


Metoda ta jest niesamowicie ciężka, ja nie podjęłabym się stworzenia nawet jednego takiego filmu, a co dopiero czterdziestu pięciu. Potrzeba do tego wiele cierpliwości i przede wszystkim świetnego wyczucia. Wszystkie ruchome elementy obrazu były wycinane przez Lotte ręcznie, a dopiero później ustawiane tak, jak my widzimy je na filmikach. Musiała mieć więc ogromną wyobraźnię i wyczucie ruchu, w końcu efekt swoich wycinanek mogła sprawdzić dopiero po ich skończeniu i ciężko było wprowadzić poprawki. Dlatego właśnie stworzenie kilkuminutowego filmu trwało całymi miesiącami.


Najbardziej znaną ze wszystkich jej animacji jest ta o tytule Przygody Księcia Ahmeda z 1926 roku. Jest to pierwszy pełnometrażowy film animowany. Tak, okazuje się, że Disney nie był pierwszy! Przygody Księcia Ahmeda trwają godzinę i pięć minut. Przez ten czas możemy podziwiać naprawdę wspaniałe obrazy, które zostały wykonane z niezwykłą precyzją. Czasami zatrzymywałam film i patrzyłam na te szczegóły w szoku, że ktoś naprawdę potrafił i chciał wycinać aż tak niewielkie elementy. Wszystkie postaci różnią się od siebie, mają specyficzne cechy, dzięki którym można je odróżnić, a przecież są to tylko cienie, widzimy tylko zarys. Niesamowita rzecz.


Jeśli ktoś jednak nie lubi oglądać aż tak długich filmów animowanych, szczególnie tworzonych w tego rodzaju technice (rozumiem, że niektórych takie rzeczy mogą dosyć szybko nudzić), to w dorobku Lotte znajdują się też krótsze rzeczy, między innymi bajki, które wszyscy dobrze znamy, czyli między innymi Calineczka (Däumelinchen) i Kopciuszek (Aschenputtel) trwające około dziesięciu minut. Niektóre można znaleźć na YouTube z muzyką w tle, dużo lepiej ogląda się je w tej wersji.


Przy oglądaniu tych filmów nie mogę powstrzymać się od myślenia o tym, jak bardzo wszystko poszło do przodu, skoro teraz stworzenie animacji na pewno nie trwa tyle czasu, nie potrzebujemy już kilkuset wyciętych małych obrazków, by stworzyć jeden piękny i płynny gest. Bardzo podziwiam pracę Lotte Reiniger i wydaje mi się, że każdy powinien wiedzieć, że była jedną z tych osób, które przyczyniły się do rozwoju animacji. Stworzyła niesamowity, specyficzny styl, który był później inspiracją dla wielu kolejnych artystów.


Teledysk do jednej z moich ulubionych piosenek (Song of Imaginary Beings IAMX) wyreżyserowany przez Verenę Jabs ma w sobie fragmenty animacji we wcześniej wspomnianym stylu. Metoda cieni jednak nie umarła śmiercią naturalną, nadal wypada naprawdę świetnie.


Na razie szkoła nie wyrwała ze mnie kompletnie resztek wolnego czasu, dlatego piszę, póki mogę. Notki wcześniej nie planowałam na ten weekend, ale jakoś Lotte rzuciła się na mnie znienacka... Szkoda tylko, że nie znalazłam żadnego tekstu o niej po polsku, ale to za to tłumaczy, dlaczego tak niewiele o niej wiemy, skoro nawet internet zawodzi. Przynajmniej po angielsku było dosyć dużo.

Życzę wam miłej szkoły, żeby was nie pomordowała za pomocą kartkówek i innych wymyślnych metod tortur.

sobota, 4 stycznia 2014

The film you are about to see today is an homage to the no reason – that most powerful element of style

Musiałam na chwilę oderwać się od szału reblogowania durnych gifów z nowego Sherlocka na Tumblrze, więc obejrzałam Morderczą Oponę (Rubber) po raz kolejny i tym razem mam sporo przemyśleń związanych z tym filmem. Ostatnio skupiłam się raczej na samym absurdzie, za to pominęłam kompletnie sensowną część.


Ostatnimi czasy jesteśmy zalewani filmami ze wszystkich stron. Jest ich tak dużo, że nie sądzę, bym zdążyła nawet przez kolejne czterdzieści lat obejrzeć przynajmniej połowę z tych, które mogłyby mnie interesować. Jestem zmuszona wybierać wśród milionów tytułów i nie zawsze wybieram dobrze. Chyba każdy tak ma, bo nie da się za każdym razem podjąć dobrej decyzji. Nawet ludzie zajmujący się oglądaniem filmów z większym zaangażowaniem od wielu lat mają na swoim koncie przynajmniej kilkadziesiąt kiepskich pozycji.

Kiedy wybierzemy bardzo szeroką ofertę któregoś z dostarczycieli telewizji cyfrowej, dociera do nas wiele propozycji. Nawet w tej chwili moglibyśmy usiąść przed odbiornikiem, włączyć przypadkowy kanał i obejrzeć to, co akurat znajdziemy. W takim przypadku znalezienie czegoś sensownego wręcz graniczy z cudem. Zastanawialiście się kiedyś nad tym, co robią nam filmy naprawdę kiepskie? A nad tym, co robią całej kinematografii? Na te pytania może odpowiedzieć Mordercza Opona, gdyż nie jest aż tak durna, jak mogłoby się wydawać. Pominę część o samej oponie, bo może ktoś nie oglądał i będzie chciał mieć niespodziankę, skupię się tylko na tych zewnętrznych elementach do interpretacji.


Film rozpoczyna się monologiem policjanta (Stephen Spinella), który opowiada o braku przyczyny różnych zdarzeń, zaczynając od fabuły bardzo znanych dzieł, kończąc na prawdziwym życiu. Najważniejszym elementem tego fragmentu jest właśnie motyw no reason powtórzony kilkanaście razy (ciekawe, że idealnie odpowiada na pytanie postawione w zwiastunie kolejnego filmu Quentina – Wrong – które brzmiało why?).

Razem z grupą ludzi trafiamy w odosobnione miejsce i dostajemy lornetki. Nagle okazuje się, że przyszliśmy obejrzeć film, że to miejsce na pustyni jest kinem. Kinem bardzo niewygodnym, o czym widzowie przekonują się już po paru minutach, kiedy stwierdzają, że oglądany film jest nużący, strasznie długi, a na dodatek jego bohaterem jest opona. Widzowie wymieniają się uwagami, przeszkadzając sobie nawzajem, co bardzo przypomina te odwieczne konflikty, które pewnie każdy z nas miał okazję zobaczyć na sali kinowej. Nudzą się, niektórzy uważają, że ten obraz jest głupi, jednak wciąż oglądają dalej.


Po jakimś czasie (około kilkunastu godzin, bo minęła noc), widzowie dostają jedzenie, po czym większość z nich umiera. Aktorzy z oglądanego przez nich filmu stwierdzają, że w końcu mogą przestać bawić się w te głupoty i chcą już iść do domu, kiedy nagle okazuje się, że jeden z widzów (Wings Hauser) nie dał się otruć. Twórcy filmu są niepocieszeni, bo muszą grać dalej, muszą nadal starać się dla tego jednego widza, któremu nie dało się wcisnąć byle czego. Akcja trwa nadal. Pan Księgowy (Jack Plotnick), który czuwa nad widzami, próbuje przekonać ostatniego z nich, by zjadł coś z zatrutych dań, jednak kończy się to tragicznie dla niego samego.

Aktorzy grają nadal, ale w końcu przerywa im ten ostatni widz, który wtrąca się w akcję, podchodząc do nich i stwierdzając, że scena nie ma sensu, że on by to zrobił inaczej. Oczywiście twórcy filmu są opryskliwi i po wytłumaczeniu sceny zatrzaskują mu drzwi przed nosem z wielkim oburzeniem, bo nie zrozumiał ich koncepcji.


Kino było sztuczne, bo twórcy chcieli wcisnąć widzom byle co. Chcieli zarobić na filmie i nie obchodziło ich to, co stanie się z ludźmi po obejrzeniu tego obrazu. Otruli widzów złym filmem i stwierdzili z zadziwieniem, że trzeba zwinąć się z planu, bo nie ma już dla kogo grać. I tak jest właśnie z tym dzisiejszym kinem. Dostajemy wiele różnych beznadziejnych produkcji, które tworzone są byle jak, jesteśmy truci tym całym brudem, ale to w końcu obróci się przeciwko producentom, bo kiedy wszyscy zostaną otruci, nie będzie już dla kogo tworzyć. Księgowy otruł sam siebie, bo tak bardzo starał się wcisnąć truciznę widzowi. Podobnie jest z kinematografią. Ostatnio zwyczajnie stacza się ku śmierci.

Wydaje mi się, że ten przekaz kierowany jest głównie w stronę twórców i odbiorców horrorów, w końcu nieprzypadkowo pojawiła się właśnie taka tematyka, przecież widzowie równie dobrze mogli oglądać coś zupełnie innego. I tutaj Quentin ma zdecydowanie rację. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam w telewizji naprawdę dobry i sensowny horror. Zdecydowana większość z nich to właśnie taki odpadek wciskany nam przez producentów.


Po raz kolejny Quentin Dupieux pokazał, że jego filmy jednak mają jakiś sens, chociaż nie wiem, czy do wszystkich to dotarło. Wnioskując po większości komentarzy na Filmwebie i podobnych stronach – nie bardzo. Niestety obrazy tego twórcy są u nas trochę niezrozumiane, przynajmniej tak to w tej chwili odbieram. Właściwie jedyny jego film, który został oceniony trochę wyżej to Wrong, które dla mnie miało nawet trochę mniej sensu niż Rubber, chociaż oba dzieła naprawdę uwielbiam.

O grze aktorskiej nie będę się tu za bardzo wypowiadała, bo ciężko mi ocenić to akurat w tym przypadku. Filmcepcja absolutna, nie wiem jak oceniać grę rzeczywistych aktorów, bo grali aktorów. Ale mogę obiektywnie stwierdzić, że wszyscy dali radę – zrobili, co mieli zrobić i wyszło to naprawdę dobrze, nawet kiedy momentami wypadali trochę sztucznie, ale stosunkowo łatwo da się stwierdzić, że był to zabieg celowy, przynajmniej w większości momentów.


Zdjęcia są podobne, jak w Wrong, o którego kolorach rozpisałam się ostatnio chyba na cały akapit. Bardzo wyraziste i zazwyczaj jasne, co podkreśla, że nie jest to typowy horror. Podoba mi się sposób, w jaki kamera podążała za oponą podczas tego filmu w filmie. Ciekawie to wyszło. Dodatkowo już przy pierwszym oglądaniu urzekło mnie zdecydowanie to, że opona odwracała się, gdy ktoś do niej mówił, jakby miała twarz z jednej strony, to było takie kochane.

I co jeszcze mogę powiedzieć? Że nadal nie obejrzałam kolejnego filmu Quentina i bardzo żałuję (pokaz przedpremierowy mnie ominął, jak już wspominałam kiedyś, a nie chciałabym oglądać tego przez internet, więc czekam na pełną premierę Wrong Cops w Kinie NH). Za to przesłuchałam wszystkie jego płyty, więc recenzja muzyczna niedługo się pojawi. Nie wiem tylko, czy wybrać najlepszy, czy najgorszy album. Albo może napiszę o wszystkich na raz? Nie wiem jeszcze, coś wymyślę. Pominę chyba tylko EPkę Amicalement, bo wolałabym o tym napisać już przy filmie Wrong Cops.


Do następnego.

środa, 1 stycznia 2014

Początek 2014 roku dziwnie związany z dupą

Witam serdecznie w nowym roku, właściwie ten post powstał głównie po to, by złożyć życzenia tym, którzy bawią się w czytanie tego bloga. Na razie nie mam dla was nic konkretnego, w końcu ostatni post ukazał się jakieś dwa dni temu, a trzydziesty pierwszy stycznia to nie najlepszy moment do pisania notek na bloga. Przyszłam życzyć Wam szczęśliwego roku 2014, cokolwiek szczęście dla was oznacza, oraz tego, czego sama życzyłam sobie, czyli dużo okazji do słuchania dobrej muzyki, wielu świetnych koncertów, milionów dobrych nagrań, nowych odkryć muzycznych i przede wszystkim przyjemności z obcowania z kulturą.

Pierwszy raz byłam świadoma tego, jaki utwór był ostatnim, jakiego słuchałam w danym roku i był to remiks Bright Lights. Za to pierwszy, jakiego posłuchałam w roku 2014 to Mars Landing Party. Włączyło się całkiem przypadkowo, nie wybrałam piosenki o wkładaniu palców w tyłek jako pierwszej w tym roku świadomie i mam szczerą nadzieję, że nie będzie to miało wpływu na cały rok, a już kompletnie nie chciałabym, żeby okazało się, iż przez to teraz mam wszystko w dupie jeszcze bardziej, niż miałam dwa dni temu, bo to byłby już jakiś niewiarygodnie wysoki poziom kompletnej wyjebki.

Przy okazji chciałabym napisać odpowiedź na ostatni komentarz z roku 2013, którego autor niestety pozostał anonimowy. Mam nadzieję, że z poradami się nie spóźniłam.

I zawsze zastanawiałem się też, co stało się z Kelli Ali, czy ona jeszcze żyje?

Sprawdziłam to dla Ciebie, drogi czytelniku, i okazuje się, że owszem, Kelli Ali nadal żyje i nawet nagrywa muzykę, jednak nie udało mi się znaleźć podczas tych krótkich poszukiwań ani jednego nowszego utworu, który nie byłby zablokowany. Mają też tak mało odtworzeń na Last.fm, że zastanawiam się, czy nie wydała tej najnowszej płyty w trzech egzemplarzach. Jeśli uda Ci się dotrzeć do jakichś nagrań, to podziel się ze mną, proszę.

A skoro już udało ci się rozwiać moje wątpliwości dotyczące słuchania Becoming Remixed i wyszło mi to na dobre, to pomóż mi też wybrać zdanie na kartkę urodzinową dla mego partnera. Nie wiem, czy napisać "raz w dupę do nie pedał" czy może "jeden penis w dupie to nie gej". Czekam na odpowiedź z niecierpliwością, bo urodzinki już czwartego, a potem nie będę przecież trzeźwieć między pierwszym a czwartym, żeby to napisać, nie opłaca mi się.

Teraz poczułam się niczym Mirosław Bańko z poradni językowej PWN (swoją drogą – polecam porady tego pana, ładne rzeczy pojawiają się na facebookowej stronie Profesor Bańko i jego cięte riposty). Postaram się udzielić najlepszej odpowiedzi, na jaką mnie stać.
Moim zdaniem dobór sentencji jest tu bardzo prosty i zależy od tego, w jakich stosunkach pragniesz pozostać ze swoim partnerem. Zdanie raz w dupę to nie pedał ma znacznie węższy zakres, bo zakłada, że miał miejsce tylko jeden stosunek seksualny. Za to druga sentencja pozostawia możliwość dalszego uprawiania seksu pod warunkiem, że będzie go uprawiał z tą samą osobą. Osobiście uważam również, że drugie zdanie napisane jest ładniejszym językiem. Jeśli jednak nie masz już zamiaru uprawiania seksu analnego ze swoim partnerem, powinieneś zapisać na kartce pierwszą propozycję.
Pozdrawiam serdecznie,
Panna Szóstka


Jeszcze raz wszystkiego najlepszego w nowym roku i z tej okazji dużo Briana (w moich ulubionych sukienkach, to z rajstopkami w panterkę to zdecydowanie jego najlepszy outfit wszechczasów, pobija nawet tę kamizelkę z trasy 2009, po prostu idealnie wyglądał w czarnych sukienkach i temu nie można zaprzeczyć).

A teraz świątecznie:

Dobra, już skończyłam.
4 stycznia:

Jednak nie skończyłam, bo naszło mnie na stwierdzenie, że chcę taki sweter, a nowa notka mi się nie opłacała. Jak mi kupicie taki sweter, to wam zapłacę dużo monet (bo nie mam w banknotach). I ma związek z tematem tej notki, ponieważ dupa Johnny'ego Weira zawsze spoko.