niedziela, 22 września 2013

Love on an atom, love on a cloud

Materiał poglądowy do notki, czyli Loud Like Love TV. (Nie, wcale nie trzeba oglądać całych dwóch godzin, mam w sobie odrobinę litości dla ludzi zmęczonych życiem [oraz gadaniem prowadzącego w ciekawym nakryciu głowy] i będę po prostu wskazywała konkretne minuty przy odpowiednich momentach).

Pierwszym tekstem na tym blogu będzie recenzja czegoś, na co czekałam z niecierpliwością, podobnie jak większość pozostałych wiernych fanów trzyosobowego zespołu, którego pięćdziesiąt procent to homoseksualiści (przepraszam, musiałam użyć tego opisu, bo nie ma w polskich internetach tekstu o nich, który by się tak nie zaczynał). Mowa tu oczywiście o płycie Loud Like Love Placebo, której okładka przedstawiona została po lewej.


Najpierw cztery losowe rzeczy do powiedzenia:
1. Na płycie znajduje się dziesięć utworów.
2. Okładka jest naprawdę ładna.
3. Z okazji premiery doczekaliśmy się występu emitowanego na żywo w jutubowej telewizji – Loud Like Love TV.
4. Płyta ta nie jest tak dobra, jak można się spodziewać.
5. Proszę nie wychodzić po części pierwszej, jeśli jest się fanem zespołu, bo potem zaczynam jednak fangirlować. Nie umiem liczyć, więc wyszło pięć rzeczy.

Sprawa pierwsza, czyli dlaczego Loud Like Love jest po części niedobre i w ogóle be!


Pierwszy powód mojego niezadowolenia, to fakt, że niektóre utwory zostały napisane jakby zupełnie nie dla Briana, jeśli chodzi o wokal. Oczywiście – śpiewać może sobie, co tylko chce, pisać utwory też może, jak tylko chce. Dlaczego więc utwór tytułowy brzmi tak, że już po pierwszym wysłuchaniu wiedziałam, że na żywo czekają nas fałsze w krytycznym momencie (powtarzające się breathe i believe)? Nie od dziś wiadomo wszystkim, którzy mają jakikolwiek związek z muzyką, że ciężko jest śpiewać czysto, nie schodzić lub nie podwyższać o pół tonu, kiedy śpiewa się kolejne słowa w kółko na tych samych dźwiękach. Dlaczego więc nie wiedzą tego ludzie, którzy zajmowali się wydaniem tego utworu? Dlaczego nie znają możliwości wokalisty? Nie uważam, że Brian Molko nie potrafi śpiewać, bo potrafi, ale każdy ma swoje dobre i złe momenty, a sztuka tworzenia muzyki polega na tym, by wciągać na wierzch te lepsze, a gorsze pomijać milczeniem. A moment breathe-believe na pewno nie został pominięty ani wyciszony (od 4:25 w materiale poglądowym). Gorzej – jest dokładnie loud like love i to love bardzo afiszującej się z tym pary. Dla porównania polecam też przesłuchać wykonanie utworu B3 z Rock en Seine, który też ma długie, głośne dźwięki, ale jest napisany tak, że mimo małych drżeń głosu (które zdarzają się zresztą sporadycznie i nie są szczególnie słyszalne, jeśli ktoś się nie przysłuchuje naprawdę uważnie) Brian jest w stanie zaśpiewać to świetnie i jest to naprawdę dobra piosenka (jeśli wyrzuci się ze świadomości fakt, że w tle przewijają się elektroniczne dźwięki podobne do tych wydawanych przez niezadowolone lisy). Więc jedyna moja nadzieja w tym, że na koncercie w listopadzie akurat mi się poszczęści i trafię na lepszy dzień, w którym moment breathe-believe zostanie czysto zaśpiewany albo po prostu będzie aż tak bardzo loud like love, że nie będę tego słyszała (jak na większości nagrań live tej piosenki – pszypadeg?! NIE SONDZE!).

Scene of the crime z LLLTV

Druga sprawa – brakuje mi swobodnych przejść między utworami, które byłyby do zauważenia przy słuchaniu całości. Efekt ten został wykorzystany przy Battle for the Sun (po premierze tamtej płyty jarałam się ślicznym przejściem między For What It's Worth a Devil In The Details cały miesiąc), a tutaj gdzieś zniknął. Nie rozumiem sensu zupełnego wyciszania dźwięku pod koniec Too Many Friends, kiedy Hold On To Me rozpoczyna się właśnie tego typu elektroniczną długą nutą (podejrzewam nawet, że jest to dokładnie ten sam dźwięk, ale nie zdaję z kształcenia słuchu, więc niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę). Lubię płyty, które tworzą jedną całość, a ta zdecydowanie nie tworzy. Rozumiem, że utwory nagrywali pojedynczo, nie była to długa sesja w studiu, gdzie panowie i Fiona Brice siedzieli przez miesiąc nad wszystkimi piosenkami na raz (w przeciwieństwie do paru poprzednich płyt), ale nie znaczy to wcale, że tego nie da się skleić w coś sensownego. Utwory z tej płyty, owszem, zlewają się w jedno, ale raczej dzięki temu, że żaden (z małym wyjątkiem) się jakoś szczególnie nie wyróżnia spod tych magicznych efektów i mądrych tekstów.


megafajna gitara do lizania, też LLLTV

Trzecia sprawa to za dużo komputerowości w większości utworów, przynajmniej jak na mój gust. Dźwięku w Placebo nie jest wcale za mało (szczególnie z wszystkimi tymi dodatkowymi gitarzystami i  instrumentami Fiony) i nie rozumiem, po co jeszcze tego dodawać. Oczywiście nie uważam, żeby wszystkie elektroniczne elementy były bessęsu i zupełnie do rzyci, bo dobre momenty też są, ale użycie ich w niektórych utworach jest odrobinę drażniące. Na przykład wcześniej wspomniane Hold On To Me, które mogłoby uchodzić za naprawdę ciekawą i ładną piosenkę z równie ciekawym i ładnym tłem, ale ktoś wrzucił na spokojną melodię drażniący efekt (dźwięki typu moment lądowania UFO z amerykańskich filmów), który zupełnie to zepsuł. Naprawdę byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tym orkiestrowym brzmieniem, które pojawiło się przed monologiem Briana, ale niestety wróciły elektroniczne elementy, które zupełnie zagłuszyły i tekst, i muzykę.
Drugi i trzeci punkt świetnie podsumowała panna Zua:
Na co odezwała się moja dusza niespełnionego grafika komputerowego:

Tyle efektów, reklama świetna, dużo mówienia o tym, jak bardzo ciekawe muzycznie to będzie. Właśnie przez to spodziewałam się czegoś naprawdę niesamowitego, a dostałam pomieszanie z poplątaniem, gdzie praktycznie każdy utwór ma w sobie coś denerwującego, co trochę mnie odrzuca. Na przykład w Begin The End, które brzmiało naprawdę ładnie, perkusja jest zdecydowanie za głośna, w Loud Like Love to nieszczęsne breathe-believe, w Hold On To Me występowanie motywu UFO. Jak dla mnie – za dużo różnych rzeczy wciśniętych do jednego worka.
Pozostaje jeszcze powiedzieć coś o złych częściach show LLLTV, a mianowicie o zupełnie z dupy wziętym połączeniu z jakimś beatboxerem w 1:35:20. Po co to było, to ja nie jestem w stanie zrozumieć. Można przecież popatrzeć na grającego Steve'a bez takiej durnej akcji. I tak, już się nie czepiając szczegółów i pomijając wykonanie niektórych utworów, o którym wcześniej pisałam, więcej do zarzucenia LLLTV nie mam (chociaż zdziwił mnie występ mariachi, ale dobra, już koniec narzekania...).
Podsumowanie tego hejtu z małymi dodatkami:
1. Źle napisany wokal w paru utworach.
2. Pocięte na kostki i sklejone do kupy masło.
3. Motyw UFO + motyw wściekłych lisów.
4. Z dupy wzięty beatboxer z LLLTV.
5. W tekstach nie ma nic wprost o gejowskich seksach (rzal i fokule co to ma być), więc wszystko trzeba samemu interpretować, ale i tak wszyscy wiedzą, że tak naprawdę każda wzmianka o miłości w tekstach Briana dotyczy Stefana i nie ma innej opcji. Na dowód jeden gif nagrywany lodówką i jeden dla odmiany nagrywany kamerą:

Druga część – co jest kól i cacy.

Zacznę od sprawy niezbyt ważnej i niezwiązanej ściśle z muzyką, czyli okładki, która jest naprawdę ładna, podobnie jak zdjęcia w tej malutkiej książeczce w środku opakowania. Nie będę się rozpisywała na ten temat, kiedy mogę po prostu pokazać fragment materiału poglądowego, gdzie znajduje się wywiad z twórcą (mądre rozmowy o sztuce, vol.1). Dodam jeszcze, że prawie wszystkie okładki płyt Placebo są świetne, przynajmniej moim zdaniem. Chciałabym mieć je wszystkie na półce razem z singlami tylko po to, by na nie patrzeć, ale niestety połowę opakowań już dawno pogubiłam (zła ja). Zrobię kiedyś notkę o tym, żeby zebrać je wszystkie w jednym miejscu. Tu znajdują się ilustracje do piętnastu płyt, a tu do trzydziestu singli. Jest na co patrzeć.


Teraz coś o muzyce. Zdecydowanym hitem z Loud Like Love jest dla mnie piosenka Rob The Bank, która jest wyjątkowo (jak na tę płytę) jasna, w miarę czysta i bardzo wyraźna. W stylu, który przypomina trochę Placebo z niektórych utworów Sleeping With Ghosts, ale z odrobinę ładniejszym głosem Briana i wyraźniejszą perkusją.
Co poza samym Rob The Bank mi się podoba, jeśli chodzi o muzykę? Właśnie to, że mimo wszystko dźwięki zostały ładnie wyczyszczone, dobrze się nakładają, konkretne partie są bardzo wyraźne, co najlepiej słychać w utworze Exit Wounds. To, że czasami podgłośnione zostało nie to, co trzeba, to już inna kwestia, o której wcześniej wspominałam.
Generalnie dużo łatwiej wymienić to, co mi się w tej płycie nie podoba, bo słyszę, co dokładnie drażni mnie w danym utworze/zbiorze utworów. Za to z tymi, które mi się podobają jest ciężej – muszę dłużej się zastanowić nad dobrymi stronami, które często nie są aż tak wyraźne jak błędy.
Po przeglądnięciu tekstów utworów i po wyeliminowaniu tych dziwnych wersji, które nie pokrywały się zupełnie z tym, co słyszałam, pobawiłam się trochę w interpretację poezji, ale tego ujawniać nie warto, bo moje interpretacje zawsze albo wychodzą sztywno-poważne z prawdopodobieństwem, że autor rzeczywiście miał to na myśli, albo idę na całość i wrzucam do tekstu wszystkie możliwe motywy i domysły (czyli fan fiction pełną parą). Neutralnie mogę tylko stwierdzić, że teksty są przepełnione metaforami, ale jednocześnie w miarę sensowne. Nie ma tu rzeczy typu Swallow albo Evil Dildo, czyli nagrań muzyki przeplatanej z odgłosami kojarzącymi się jednoznacznie z seksem, ale w sumie tego można było się spodziewać, bo te formy zniknęły z płyt Placebo już dosyć dawno. Na dodatek mamy tu utwór Too Many Friends, który promował płytę i promował ją bardzo dobrze – wszyscy mówili, że Placebo ma teraz takie mądre i prawdziwe teksty. I rzeczywiście (chociaż określenie mądre i prawdziwe brzmi raczej ironicznie), Brian napisał to naprawdę dobrze i sensownie.

dat mondry smajl autora mondrych tekstów

Loud Like Love TV w sumie (po niemiłym pierwszym występie z tytułowym utworem) dało radę. Szczególnie podobał mi się film Stefana (51:25 w materiale poglądowym), myślę, że reszta fanów też zachwycała się tym momentem. Naprawdę ciekawa wycieczka w przeszłość, historia powstania Placebo (znajomości Briana i Stefana) i utworu Teenage Angst (który przeszedł kilka metamorfoz przez całe te lata), trochę grania na różnych instrumentach oraz fragmenty nagrań ze starych koncertów – cudo.

hopsu, hopsu, mały Brianek skacze po scenie (ze 20 lat temu)

Radę dał również film (1:04:00 w materiale poglądowym), w którym Brian i Stefan przepytywali Steve'a Forresta z wiedzy na temat Placebo (dla niewtajemniczonych – Steve Numer Dwa zastąpił Steve'a Numer Jeden całkiem niedawno, bo w 2008 roku). Biedny Steve Forrest nie został Placebo IQ King, więc dostał tylko nagrodę pocieszenia, czyli zdjęcie dwóch członków zespołu i randomowego gościa podpisane przez tych dwóch członków zespołu:




Ogólnie żarty ze Steve'a są jedną z moich ulubionych części nowych filmów Placebo (Steve, where are we), LLLTV też nie marnowało potencjału.

Podsumowując i płytę i cały szum na jej temat – nie jest to najlepszy krążek ze wszystkich, jednak nie powiedziałabym, że Loud Like Love to niewypał. Jest specyficzna, to prawda, ale oprawa wokół trochę nadrabia niedociągnięcia, które pewnie i tak przejdą niezauważone, bo to tylko ja mam taką manię, że muszę przesłuchać płytę milion razy i doszukiwać się mankamentów na siłę, większość fanów jest normalna.
I co jeszcze powiem? Że po tym przesłuchaniu tyle razy przyzwyczaiłam się do brzmienia Loud Like Love i nawet te niewielkie błędy nie przeszkadzają mi tak bardzo. Dokładnie tak samo miałam z poprzednimi płytami – po prostu muszę się najpierw osłuchać z całością, zanim zacznie mi ona naprawdę odpowiadać. Co wcale nie zmienia tego, że Loud Like Love nie jest idealne, ale tego raczej nie warto oczekiwać po żadnej płycie.
I na koniec: