poniedziałek, 30 grudnia 2013

Chris Corner liże lustro dla Sneaker Pimps, a ja recenzuję ich płytę

Żeby nie było, że jestem monotematyczna, dzisiejsza notka nie jest o Placebo. Naprawdę. Wcale. A jest o projekcie, który zakończył swoją działalność w 2003 roku, czyli dobre dziesięć lat temu (czas leci za szybko). Mowa tu o Sneaker Pimps, na które trafiłam zupełnie nie przypadkiem, bo przygodę z ich muzyką zaczęłam, że tak powiem, od dupy strony, a mianowicie od IAMX, które powstało dopiero po rozpadzie Sneaker Pimps z inicjatywy Chrisa Cornera.

Dzisiaj nie będę jednak opowiadała o historii Sneaker Pimps i IAMX, ale o płycie, której tytuł brzmi Becoming X.

Ten trip-hopowy twór powstał w 1996 roku, kiedy w skład zespołu wchodzili Kelli Dayton (śpiew), Liam Howe (instrumenty klawiszowe), Chris Corner (gitara), David Westlake (perkusja), Joe Wilson (gitara basowa). Z listy twórców tej płyty wynika, że potrzeba było dużo miksowania i dodatkowych prac nad utworami, bo innych nazwisk trochę się pojawiło.

Większość utworów, które promowały płytę kojarzy się z typowymi latami dziewięćdziesiątymi, a kiedy obejrzy się teledyski do na przykład 6 Ungerground lub Tesko Suicide, to wrażenie staje się jeszcze mocniejsze. Po prostu typowe lata dziewięćdziesiąte.


Pozostałe dwa utwory z listy czterech promujących płytę są dużo bardziej specyficzne i wnoszą trochę ciekawych brzmień w całość albumu. Szczególnie Spin Spin Sugar, którego mogłabym słuchać godzinami, mimo niepokojącej atmosfery, która mu towarzyszy. Post-Modern Sleaze na początku wydaje się bardzo zwyczajne i niczym nie odbiegające od reszty, ale mi szczególnie wpadła w ucho ta gitara z syntezatorami. I wyjątkowo nie narzekam na utwory promujące to wydanie, bardzo mi się podobają. Pokazują wszystkie cztery style pojawiające się na płycie, bo mimo że została zaklasyfikowana jako album trip-hopowy, to od czystego trip-hopu trochę ją oddalają niektóre mocniejsze brzmienia (chociażby samo Spin Spin Sugar, które gdzieś pośrodku zostało wypełnione dosyć dziwnymi dźwiękami, albo Waterbaby i Roll On ze specyficznymi gitarami elektrycznymi).

Właściwie nie jestem pewna, czy ta płyta w ogóle ma jakieś słabe punkty, bo tak bardzo przyzwyczaiłam się do słuchania jej w całości, że ciężko mi wyłowić z tego coś, co zostawałoby w tyle. To jeden z tych albumów, które tworzą pełną formę mimo lekkiego zróżnicowania muzycznego. Po prostu przez cały czas zachowuje klimat. Dlatego właśnie polecam słuchanie tej płyty w stanie nietrzeźwym, bardzo ciekawe doświadczenie. Szczególnie, kiedy ma się równie nietrzeźwe towarzystwo (najlepiej grono od dwóch do trzech osób) i zamiar prowadzenia dyskusji zahaczających o sens życia, kosmos i teologię.


Jedyne, co może irytować w tych nagraniach, to wokal Kelli Ali. Znam wiele osób, które twierdzą, że to niesamowicie drażni. Mnie osobiście ani nie grzeje, ani nie ziębi, co w sumie powinno być uznane za komplement, bo zazwyczaj nie jestem fanką wokalistek i większość mojej playlisty to męskie głosy, a Kelli Ali jakoś daje radę i jej nie wyłączam tak szybko.


Mnie w sumie najbardziej podobają się teledyski, bo są tak bardzo lata dziewięćdziesiąte w stylu, że ciężko jest sobie nie poprzypominać innych cudownych tworów tamtych lat. Szczególnie fajnie patrzy się na Chrisa Cornera z tego czasu, kiedy jest się przyzwyczajonym do tych dopracowanych pięknych stroi, które aktualnie ma na sobie podczas koncertów. A teledysk do Spin Spin Sugar pokazuje między innymi tego pana w jaskrawej kolorowej koszuli, gdy zlizuje coś (cokolwiek to jest) z lustra. No cudo.


Becoming X to zdecydowanie płyta dla fanów cudownych lat 90' i trip-hopu. Nie wiem, co się stało, że nagle zaczęłam zasłuchiwać się w muzyce z tamtego czasu, ale na razie bardzo mi się podoba taki powrót do dzieciństwa. I...


Tym, którym ta płyta się spodobała, polecam też przesłuchanie kolejnego albumu Sneaker Pimps, czyli Becoming Remixed z 1998 roku, które składa się z remiksów piosenek wydanych na Becoming X.
Do następnego, mam nadzieję, że w końcu uda mi się pisać tutaj trochę regularniej i mniej monotematycznie.

piątek, 20 grudnia 2013

Z placebowymi okładkami przez lata

Nadszedł czas przerwy świątecznej, więc mam trochę czasu, zanim wrócę do normalnych zajęć, i w końcu mogę coś napisać. Chociaż właściwie dzisiaj mniej będzie pisania (taa, jasne... – dopisano po ukończeniu wpisu), a więcej obrazków, bo postanowiłam stworzyć swoją wymarzoną notkę o okładkach płyt. Początkowo chciałam wybrać wszystkie swoje ulubione, ale po godzinie szukania doszłam do wniosku, że i tak Placebo będzie najwięcej, więc lepiej się stanie, gdy poświęcę im osobny post, a na resztę zespołów czas przyjdzie kiedy indziej.

Zacznę od singli wydanych w latach 1996-1997. Są bardzo jasne i przede wszystkim minimalistyczne – nie znajdziemy na nich napaćkanych szczegółów, które mogłyby wprowadzać niepotrzebny chaos. Prostota przede wszystkim. Chyba właśnie dlatego podobają mi się najbardziej ze wszystkich.

1. 36 Degrees z 1996 roku.

2. Teenage Angst z 1996 roku.

3. Nancy Boy z 1997 roku.

4. Bruise Pristine z 1997 roku.

Z tej pierwszej czwórki moją zdecydowaną faworytką jest pierwsza okładka do 36 Degrees. Ręka opakowana w folię razem z tym kabelkiem wygląda naprawdę niepokojąco. Muzycznie również ten singiel lubię najbardziej – wszystkie trzy utwory znajdujące się na tej krótkiej płytce mają coś w sobie. Samo wydanie Placebo nie należy do moich ulubionych, ale ten singiel zdecydowanie się broni.
Tytułowe 36 Degrees słuchane bez reszty utworów z głównego albumu (które są w sumie bardzo podobne muzycznie) brzmi naprawdę ciekawie, szczególnie w połączeniu z teledyskiem (podwodne przygody Briana i spółki).
Dark Globe to gitara w tle i wyjątkowo ładny tekst, który bardzo nie kojarzył mi się z Placebo, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy i słusznie, bo jest to cover (oryginalna wersja należy do Syda Barretta). Muszę powiedzieć jednak, że słodki i delikatny głos Briana pasuje tutaj idealnie.
Ostatni tytuł to Hare Krishna i uważam go za zdecydowany hit singla, chociaż mając kilka lat, trochę bałam się tej piosenki. Jeden z bardziej udanych eksperymentów Placebo z różnymi formami muzycznymi. Wprowadza ciekawy nastrój i brzmi bardzo obrazowo, przynajmniej dla mnie.


Kolejna grupa to single z lat 1998-1999.

5. Pure Morning z 1998 roku

6. You Don't Care About Us z 1998 roku.

7. Every You Every Me z 1999 roku.

8. Without You I'm Nothing (z Davidem Bowiem) z 1999 roku.

9. Burger Queen – Français z 1999 roku.

Okładkę numer dziewięć chętnie zaklasyfikowałabym do grupy z 2006 roku, czyli do  tych wydanych obok albumu Meds. Oczywiście ze względu na sposób wykonania zdjęcia na okładkę ze znanym wszystkim posiadaczom wcześniej wspomnianej płyty motywem z rozmazaniem twarzy postaci, ale zostanę już przy wersji chronologicznej.
Wszystkie obrazy nadal są bardzo proste (i tak zostanie też przy kilku kolejnych grupach), ale mają zdecydowanie więcej elementów i wydają się bardziej ludzkie. Szczególnie podoba mi się pierwszy singiel – Pure Morning. Zdjęcie przedstawia najwięcej emocji ze wszystkich wyżej wymienionych (lub przynajmniej są one tutaj najlepiej widoczne). Jakoś tak to się u mnie łączy, że razem z ulubioną okładką idzie ulubione wnętrze, czyli muzyka. Tutaj szczególnie. Na tej płytce znajduje się sześć utworów (w tym dwie wersje tytułowej piosenki) i wszystkie trzymają wysoki poziom.


Czas na single z lat 2000-2001.

10. Taste In Man z 2000 roku.

11. Slave To The Wage z 2000 roku.

12. Special K z 2001 roku.

13. Black-Eyed z 2001 roku.

W tych czterech obrazach bardzo podoba mi się ten złoty motyw i w sumie ciężko było mi wybrać ulubioną okładkę, bo miałam dylemat między Slave To The Wage i Black-Eyed. Ciężki wybór, bo muzyka na tych płytach wcale mi w tym nie pomogła – do obu singli mam stosunek raczej obojętny. Stanęło jednak na ostatnim, czyli Black-Eyed, bo to zdjęcie zdecydowanie bardziej chwyciło mnie za serce, nawet jeśli oba dobrze obrazują tytuł głównego utworu.


Teraz mamy małą lukę, bo w 2002 nie został wydany żaden singiel, ale już w latach 2003-2004 pojawia się ich wystarczająco dużo:

14. The Bitter End z 2003 roku.

15. This Picture z 2003 roku.

16. Special Needs z 2003 roku.

17. Protège Moi z 2004 roku.

18. 20 Years z 2004 roku.

To również był trudny wybór, więc go nie podjęłam. Przy tym zestawieniu wybrałam dwie okładki – tę od The Bitter End oraz tę od Special Needs, chociaż muzycznie skłaniam się bardziej w stronę pierwszego z wymienionych singli, głównie z powodu obecności mojego ukochanego Drink You Pretty i tej spokojniejszej wersji Teenage Angst.


Lata 2006-2007:

19. Because I Want You z 2006 roku.

20. Song To Say Goodbye z 2006 roku.

21. Infra-Red z 2006 roku.

22. Meds z 2006 roku.

23. Running Up That Hill z 2007 roku.

Z tych czterech okładek nie wybiorę za to żadnej. Nie wiem dlaczego, ale niesamowicie mnie one drażnią. Specjalnie nie kupowałam żadnych singli związanych z Meds, właśnie przez te okładki. Samo Meds również gdzieś mi zaginęło i wcale nie tęsknię tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Cała ta seria okładek jest bardzo ciekawą kompozycją, jednak w tym dynamizmie ukazanym na zdjęciach widzę też to, jak bardzo wpływa na mnie muzyka z tych nagrań i to naprawdę mi się nie podoba.
Za to Running Up That Hill jest tak proste, że aż niesamowite.


Lata 2009-2010 to czas singli zupełnie innych niż wcześniejsze, a są to:

24. For What It's Worth z 2009 roku.

25. The Never-Ending Why z 2009 roku.

26. Ashtray Heart z 2009 roku.

27. Bright Lights z 2010 roku.

28. Trigger Happy Hands z 2010 roku.

Tutaj, jak widać powyżej, skończyły się okładki, które tworzyłyby serie, bo każda z nich jest zupełnie inna. No, chyba że uznać konieczną obecność czegoś okrągłego na każdym obrazku za element wspólny. Koło oczywiście może mieć związek z tym magicznym słońcem, o które należy stoczyć bitwę (I, I, I will battle for the sun), ale mnie to zdecydowanie nie przekonuje, bo niby jak to ma razem ładnie wyglądać, kiedy przyczepię sobie powiększone okładki na ścianę? Nie pasuje i tyle. Dlatego powiesiłam tylko jedną, czyli Trigger Happy Hands, której brakuje elementu słonecznego, która jest też minimalistyczna i prosta oraz pasuje mi do wcześniejszych wydań. Muzycznie też Trigger Happy Hands zdecydowanie wybija się na tle reszty singli, ale niestety go nie kupiłam, bo w 2011 roku na zakupach znalazłam tylko For What It's Worth, a później nie szukałam za bardzo i trafiłam tylko na Bright Lights, więc posiadam te dwa, a ulubionego nie. Ironia losu.


Dalej mamy już tylko jeden singiel, wydany w tym roku, czyli:

29. Too Many Friends z 2013 roku.

Milion barw, milion elementów, z przechadzającym się w tle luźnym krokiem kosmitą. Nie kupiłam i na razie nie mam zamiaru, bo tytułowa piosenka troszeczkę mnie drażni, a okładka specjalnie nie powala. Jak już wspominałam – wolę wcześniejszy minimalizm. Samo w sobie to wydanie nie jest złe i wygląda naprawdę interesująco, podobnie jak okładka samego LLL, ale w porównaniu do poprzednich płyt i singli jest po prostu INNA i chyba potrzebuję czasu, żeby się przyzwyczaić do tego, że tak wygląda Placebo.

Teraz pozostaje mi tylko czekać na kolejne single i mam nadzieję, że coś się jeszcze trafi w 2014 roku.

I dodatkowo, jeśli ktoś to czyta, to ciekawa jestem, jaki inni mają stosunek do tych okładek. Która najlepsza? Która najgorsza?

niedziela, 24 listopada 2013

Torwarowe Placebo

Tak, byłam na koncercie Placebo w Warszawie we wtorek. Tak, bawiłam się świetnie. Tak, publika mi nie przeszkadzała. Tak, balony były fajne. Tak, nie narzekałam na to, że elektryzują mi się włosy. Tak, nie mam wielkich pretensji do zespołu o brak rozmów z publicznością. Tak, darłam ryja na większości utworów. Tak, dostałam się w końcu do barierek na GC, pod samą scenę. I... TAK, MAM W TEJ CHWILI W DOMU PAŁKĘ STEVE'A.

Pałka Steve'a Forresta, która jest aktualnie świętością.
Najpierw zacznę od szoku absolutnego – zero spóźnienia. Ani support, ani Placebo. Niesamowita sprawa po tych wszystkich koncertach, gdzie siedziałam na ziemi pod sceną ze trzy godziny po planowanym początku i zastanawiałam się, czy w ogóle przyjdą, bo robi się już późno. Siedziałam, bo po pięciu godzinach wcześniejszego czekania na dworze trochę bolały nogi i wszystko inne (swoją drogą – dlaczego tak często chodzę na Placebo, kiedy jest okropnie zimno na dworze...). Tym razem też odruchowo usiadłam na ziemi po zajęciu miejsca dwa metry od barierki na GC, bo spodziewałam się jeszcze przynajmniej godziny czekania, a tu taka niespodzianka – Psychocukier pojawił się punktualnie, a Placebo zaraz po uprzątnięciu sceny.

Ja na podłodze, kocham foty z fleszem.
Jeśli chodzi o sam support, to wcześniej znałam właściwie jedną piosenkę, a mianowicie Bikiniarską potańcówkę suto zakrapianą Jamajką (wiem, tytuł jest mega). Akurat wpada w ucho, chociaż generalnie uważam, że zespołowi muzycznie jeszcze bardzo dużo brakuje i utwór brzmi fajnie do momentu zabaw gitarami, bo te są zwyczajnie słabe. Za film poniżej nie odpowiadam, chciałam tylko muzyczkę, ale coś nie chce się dodać...


Chciałam sobie trochę poskakać też na supporcie (co właściwie robiłam), ale nie wiem czemu, nikt wokół jakoś nie miał na to ochoty. Nie rozumiem też tego wszechobecnego obrażenia na Psychocukier, jakby komuś robili krzywdę tym, że grają przed Placebo. Wiem, nikt nie przyszedł tam dla nich, ale rzucanie naprawdę głośnymi tekstami no w końcu, gdy zapowiedzieli, że to już koniec ich występu, nie było ani miłe, ani w dobrym guście, ani... No cóż, nie wiem właściwie, jak to skomentować.
Dalej było dmuchanie balonów, które wielu osobom również się nie podobały, co było głośno komentowane. Najczęstszy komentarz: kurwa, znowu mi się włosy będą elektryzowały! (TRAGEDIA) Balony nie były komfortową sprawą, bo latały wszędzie dookoła i większość z nich została w sumie przebita jeszcze zanim zespół wszedł na scenę, ale no bez przesady, nic nikomu się nie stanie, jak mu ze trzy razy (no nawet pięćdziesiąt razy) balonik spadnie na głowę. Ze sceny źle to raczej nie wyglądało, chociaż tutaj nie mogę się wypowiadać, bo na scenie nie byłam (niestety). Widziałam za to parę fotek i akcja wyszła przyzwoicie, chociaż większość balonów nie miała obiecanego L, ale tego można było się spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że po wypuszczeniu powietrza z balonu litera się kruszyła, a mało kto brał ze sobą markery na koncert.

Mało widać, ale to Brian i Fiona z tyłu przy klawiszach.
W sumie nie dziwię się, że mało osób krzyczało przed wyjściem Placebo na scenę, bo ja też nie spodziewałam się, że naprawdę pojawią się punktualnie. Wyszło na to, że tym razem to my spóźniliśmy się z okrzykami. Pierwsze dźwięki B3 spowodowały nagłe piski i to już?! oraz tak szybko?! z różnych stron. W środku tłumu w GC było tak niesamowicie głośno, ciasno, duszno i boleśnie, że cieszyłam się jak durna, kiedy ktoś w końcu popchnął mnie do przodu tak mocno, że przysunęłam się o trzy rzędy bliżej barierki (oczywiście razem z tą osobą za mną, bo zostałam taranem i moje żebra nadal bolą), gdzie dało się oddychać. I od tamtej pory (to jest od połowy pierwszego utworu) znajdowałam się w naprawdę dobrym miejscu, czyli w trzecim rzędzie od barierki, tuż przed Stefanem, a potem zostałam nawet wciągnięta przez koleżankę Zuzannę do rzędu drugiego i wtedy to już zupełny luksus, żyć nie umierać. Oczywiście gdy tylko podniosłam ręce, dziesięć rąk z tyłu wpychało się między mnie a osoby obok, żeby zrobić sobie więcej miejsca, ale cóż, takie prawo koncertów. I tak do końca zostałam w drugim rzędzie, opierając się wszystkim kolanom wciskanym w moje nogi i innym częściom ciała, które chciały się przedostać bliżej sceny.

Stefan z chudymi nóżkami na pierwszym planie.

Setlista była fajna, znalazły się na niej naprawdę różne utwory, z których większość widziałam już na żywo parę razy, więc na temat dobrze wszystkim fanom znanych Every Me i innych takich nie będę się rozpisywać. Zaskoczeniem miało być prawdopodobnie Space Monkey, ale właściwie nie wyobrażałam sobie jej braku podczas akurat tego koncertu, więc po prostu ucieszyłam się, że miałam rację. Niewiele się w secie zmieniło od 2010 roku, jedynie doszły nowe utwory. Mimo wszystko lubię ten odgrzewany kotlet, jest całkiem smaczny... Nawet po trzech latach.
Za to muszę powiedzieć coś na temat nowych utworów z LLL, które na Torwarze słyszałam na żywo po raz pierwszy. Wypadły lepiej, niż się spodziewałam. Przeplatane z piosenkami z innych płyt brzmią dużo, dużo lepiej. Oczywiście nie zagrali dwóch utworów, które ostatnio zaczęły mi się podobać najbardziej, czyli Bosco i Begin The End, ale w sumie za to też jestem wdzięczna, bo Bosco to nie utwór, który prezentowałby się świetnie na takim akurat koncercie, a na Begin The End miała odbyć się akcja fanowska, której nie wróżyłam wiele powodzenia, więc w sumie dziękuję, Placebo, że dzięki tej setliście nie wylądowałam na ziemi (dosłownie).
Wykonanie Rob The Bank, Exit Wounds i Purify mega mi się spodobało i to by było chyba na tyle, jeśli chodzi o bardzo dobre elementy setlisty, które mnie zaskoczyły, bo większość innych słyszałam już parę razy na żywo, więc szoku nie było. No dobra, i tak popłakałam się przy Running Up That Hill, chociaż nawet nie przepadam tą piosenką (mózgu, WTF?!).

Źródełko

Zastanawia mnie trochę ta dziwna maniera w głosie Briana, który zaczął strasznie przeciągać samogłoski (zawsze trochę to robił, ale w tej chwili skala zjawiska przechodzi ludzkie pojęcie) i robić zwolnienia takie, że można zasnąć. Szczególnie przy Meds, które zostało podsumowane przez kolegę Artura słowami Brian wyruchał cały Torwar swoim wielkim ritardando, co rzeczywiście jest bardzo obrazowym porównaniem. Wszyscy chcieli z nim pośpiewać, a on wyjeżdża z takim zwolnieniem, że nikt nie wie, jak to zrobić (jak rzyć, panie Brajanie ;_;). Najbardziej podobał mi się moment zajebiście długiego zawieszenia pomiędzy Did you a forget, kiedy ktoś ze zirytowanych fanów wydarł się forget połowę czasu przed tym Brianowym, bo najwyraźniej stracił cierpliwość. Serdecznie pozdrawiam tę osobę, jeśli czyta mój wywód.
Kolejna zastanawiająca rzecz, to to, że Stefan zawsze wygląda tak fantastycznie. Ten człowiek w ogóle się nie starzeje, nie męczy, ani w ogóle nic się z nim nie dzieje – wiecznie piękny i młody. Dlatego nie dziwię się panom stojącym za mną, którzy przez cały koncert wrzeszczeli Stefan, I love you! Stefan, fuck me!, chociaż było to trochę denerwujące za dwudziestym razem, ale liczy się wytrwałość w dążeniu do spełnienia marzeń, prawda?

Nigdy nie uznałabym koncertu Placebo za nieudany, ale prawdą jest, że zespół mógł trochę więcej mówić, zadbać o jakiś kontakt z publicznością, a dopiero po jakimś czasie Stefan cokolwiek zrobił. Za to Brian pozostał do końca przy samym śpiewaniu, uraczył nas jedynie dwoma słówkami na początku i na końcu. Trochę niewiele jak na otwarcie trasy koncertowej. Ze wszystkich siedmiu placebowych koncertów, na jakich byłam, ten oceniam najsłabiej, ale i tak bawiłam się dobrze. Nawet mimo tych niewielkich wad i niedogodności.
Jeszcze fajnie by było, gdybym dowiedziała się, po co była ta firanka zjeżdżająca z góry na wszystkich kosmicznych utworach, bo nadal tego nie ogarnęłam.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Codziennie wstaję o siódmej sześćdziesiąt

Dzisiaj, kiedy minęły dokładnie czterdzieści trzy dni, odkąd opublikowałam tutaj poprzedni tekst (jeśli oczywiście wierzyć moim obliczeniom, a w tej kwestii bym sobie jednak nie ufała...), postanowiłam w końcu napisać coś nowego, bo to przecież wstyd i hańba, że blog taki pusty i nieużywany stoi, kiedy ja oglądam tyle filmów, słucham nowej muzyki, oglądam ciekawe programy, chodzę na spektakle i inne różne. O kulturze powinno się mówić, a nie tylko używać jej bez słowa, więc dziś, czwartego listopada, opowiem o filmie nie tylko ciekawym, ale też zwyczajnie dziwnym. Przedstawiam – Wrong.


O czym opowiada? Już po kilkunastu minutach jego trwania jesteśmy w stanie wybrać jeden motyw, który będzie przewodził przez resztę czasu, i wypada na utratę miłości życia. Dolph Springer (w tej roli Jack Plotnick) budzi się pewnego dnia o godzinie siódmej sześćdziesiąt...



... i uświadamia sobie, że jego pies zniknął. Zwierzak o imieniu Paul jest jedyną istotą, jaką Dolph darzy prawdziwym uczuciem i sytuacja mężczyznę przerasta. Wokół dzieje się naprawdę wiele nadzwyczajnych rzeczy, jednak jedyne, czym martwi się główny bohater, to losy Paula. Szuka go na wszelkie sposoby – od pytań skierowanych do sąsiadów, do nauki tworzenia telepatycznej więzi z psem na podstawie książki Mistrza Changa.

Wszystkie elementy niedotyczące Paula nagle stają się zupełnie bezsensowne i czasami nawet głupie. Wygląda to tak, jakby Dolph zostawił świat poza poszukiwaniami samopas i przestał przejmować się tym, co dzieje się z jego życiem. Dowiadujemy się, że mężczyzna chodzi codziennie do pracy, z której został zwolniony trzy miesiące temu, a na dodatek w biurze tym ciągle pada deszcz, na co nikt nie zwraca uwagi, a nawet, wnioskując po ułożonych równo ręcznikach przy wejściu do gabinetu szefowej, jest to zupełnie normalne. Palma w ogrodzie zmienia się w choinkę, sąsiad spontanicznie stwierdza, że wyjeżdża z miasta i dojeżdża na koniec świata, a kobieta z pizzerii zachodzi w ciążę trwającą jeden dzień. To wszystko sprawia, że przez cały czas oglądania tego obrazu zadajemy sobie jedno pytanie, które powtórzone zostało kilka razy w zwiastunie. WHY?!


To coś, czego można było spodziewać się po Quentinie Dupieux, znanym również jako Mr. Oizo (wyobraźcie sobie mój szok, kiedy zorientowałam się, że to jest jedna i ta sama osoba :O). W końcu jego najbardziej znany film to Rubber, który opowiada o zemście opony na ludzkim gatunku. Właściwie jest to dopiero drugie dzieło filmowe tego reżysera (zaraz po Morderczej Oponie), które miałam okazję oglądać (nie licząc teledysków z żółtym zwierzakiem), ale już teraz mogę stwierdzić, że ta przygoda na tym etapie się nie zakończy.

Czas na plusy (bo lubię wypisywać wszystko od punktów, to mnie uspokaja):

  1. Zacznijmy od tego, że ilość absurdu w tym filmie mnie zabiła, a lubię być zabijana właśnie w ten sposób. Dobra, przyznam popłakałam się ze śmiechu w paru momentach, więc jeśli ktoś ma, podobnie jak ja, dziwne poczucie humoru, serdecznie polecam Quentina Dupieux. Wszystko zostało po prostu przewrócone do góry nogami, co zresztą idealnie przedstawiono w plakacie do filmu.

     
  2. Brak logicznego wytłumaczenia większości elementów był dla mnie czymś naprawdę mocno wyczekanym. Nie lubię, kiedy film kończy się z wszystkimi odpowiedziami podanymi na tacy, wolę sama powymyślać różne teorię, a Wrong dało mi taką możliwość do samego końca zostało w tej atmosferze chaosu, który samemu trzeba sobie uporządkować, żeby zrozumieć.
  3. Mimo całej tej absurdalnej otoczki, film ma sens i to... bardzo sensowny sens. Trzeba tylko trochę nad nim pomyśleć, by do tego dojść. Nie jest to typowy obraz, gdzie na końcu mamy prosty morał. Wielu osobom nie podobało się zakończenie, bo uznały je za odrobinę tandetne, jednak ja jestem w teamie za banalnym zakończeniem, bo zupełnie się go nie spodziewałam. Było tak oczywiste, że zupełnie wyparłam z głowy możliwość, że naprawdę da się tak nieoczywisty film zamknąć w ten sposób.
  4. Gra CUDOWNA. Widać, że aktorzy mieli niezłą zabawę ze swoimi rolami i potrafili się w nie wczuć. Szczególnie chciałam pochwalić tutaj Williama Fichtnera, którego twarz każdy kojarzy, każdy wie, że grał w wielu znanych filmach (Armageddon, Helikopter w ogniu, Jeździec znikąd), ale nikt nie pamięta żadnej konkretnej postaci. Ja Mistrza Changa na pewno zapamiętam, bo był to bohater tak charakterystyczny, że ciężko wyrzucić go z głowy. Inni bohaterowie też wyglądali naprawdę dobrze, każdy miał w sobie coś wyjątkowego, co rzucało się w oczy. Wiele osób zwróciło uwagę na policjanta, który przodował w nietaktownym zachowaniu, ale o policjancie porozmawiamy jeszcze kiedyś...
  5. Kolory! Przy scenie, w której przedstawiony został główny bohater, zauważyłam szczególną paletę barw i światło, które jednoznacznie skojarzyły mi się z brytyjskimi reklamami (szczególnie w momencie, w którym Dolph wychodzi przed dom w piżamie). Sposób kręcenia tego filmu jest zdecydowanie nietypowy. Dodatkowym smaczkiem były zgrzyty między podkładem muzycznym a zdjęciami na początku, właśnie w tej pierwszej sensownej scenie (jeśli można tak powiedzieć o jakiejkolwiek scenie z tego filmu). Mam na myśli motyw muzyczny podkreślający napięcie i wskazujący na to, że zaraz stanie się coś szokującego lub strasznego, kiedy kolorystyka wciąż przypominała typową reklamę karmy dla psów.
  6. Muzyki początkowo prawie wcale nie zauważyłam (jedynie te początkowe motywy grozy), ale nie powiedziałabym, że to źle. Zazwyczaj nie zwracam uwagi na muzykę w tle, bo wolę skupić się na treści. Dla mnie dobra muzyka to taka, która pasuje do filmu na tyle, by nie przeszkadzać w oglądaniu i nie ściągać na siebie całej uwagi widza. Dlatego utwory wykorzystane tutaj bardzo mi odpowiadały. Teraz, po kilku dniach od obejrzenia Wrong, włączyłam sobie samą ścieżkę dźwiękową. W sumie po prostu kojarzy mi się z tym filmem, ale przyjemnie się jej słucha.

Teraz minusy:


  1. Minusów brak.
Dlaczego? (BO TAK!!!) Właśnie przez ten absurd. Nie jestem w stanie ocenić negatywnie nic z tego, co moi koledzy i koleżanki podali jako minusy, bo właśnie te niedoskonałe elementy podobały mi się najbardziej, łącznie z najbardziej krytykowanymi: brakiem zamknięcia niektórych wątków i banalnym zakończeniem. Nie mam do czego się przyczepić, serio. Nie umiem po prostu.

Część druga, czyli... Co z policjantem?!

Policjant występuje także w kolejnym filmie Quentina Wrong Cops (który przegapiłam, gdy leciał w poprzednią niedzielę w kinie Nowe Horyzonty, damn!).

Mark Burnham, czyli POLICJANT.

Na dodatek oprócz policjanta pojawia się tam...


TAK! Brian Warner, czyli Marilyn Manson, proszę państwa! Marilyn Manson, który gra nastolatka, mając pięćdziesiąt lat, co jest dla mnie wystarczającym powodem, by zapłacić dwie dychy za bilet do kina, jeśli kiedykolwiek jeszcze odbędzie się pokaz. I na pewno napiszę o tym na blogu! Żeby zachęcić też Was, wrzucam opis z Nowych Horyzontów, który najlepiej opowie, dlaczego warto obejrzeć też Wrong Cops (oczywiście, kiedy już przejdzie się przez etap samego Wrong):

Policjanci sprzedający w biały dzień narkotyki zapakowane w martwe szczury? Marilyn Manson jako pogodzony z prawem i porządkiem nastolatek słuchający electro? To mogło się wydarzyć tylko w filmie Quentina Dupieux. Najnowsze dzieło hiperaktywnego artysty to komedia, która wyraźnie łączy dwie jego pasje muzykę i kino. Jako Mr. Oizo, Dupieux od nastoletnich lat podbija francuski rynek muzyki elektronicznej. W Wrong Cops swojej miłości do syntezatora daje wyraz, powołując do życia policjanta o wyglądzie cyklopa, który obsesyjnie pracuje nad hitem, a krytykiem jego dzieła jest w 75% martwy człowiek. Po Oponie i Wrong chyba nikt nie miał wątpliwości, że Quentin Dupieux na nowo definiuje pojęcie pastiszu. Wrong Cops tylko utwierdza w przekonaniu, że mamy do czynienia z nowym wizjonerem kina, posługującym się absurdem z chirurgiczną precyzją.

I obiecuję, że jeśli kolejną rzeczą, o której coś wymyślę, nie będzie film pana Dupieux, to postaram się o więcej hejtu, naprawdę... No dobra, może nie, bo w sumie nie chce mi się pisać ostatnio o rzeczach, które mi się nie podobają. Ale i tak – do następnego.

niedziela, 22 września 2013

Love on an atom, love on a cloud

Materiał poglądowy do notki, czyli Loud Like Love TV. (Nie, wcale nie trzeba oglądać całych dwóch godzin, mam w sobie odrobinę litości dla ludzi zmęczonych życiem [oraz gadaniem prowadzącego w ciekawym nakryciu głowy] i będę po prostu wskazywała konkretne minuty przy odpowiednich momentach).

Pierwszym tekstem na tym blogu będzie recenzja czegoś, na co czekałam z niecierpliwością, podobnie jak większość pozostałych wiernych fanów trzyosobowego zespołu, którego pięćdziesiąt procent to homoseksualiści (przepraszam, musiałam użyć tego opisu, bo nie ma w polskich internetach tekstu o nich, który by się tak nie zaczynał). Mowa tu oczywiście o płycie Loud Like Love Placebo, której okładka przedstawiona została po lewej.


Najpierw cztery losowe rzeczy do powiedzenia:
1. Na płycie znajduje się dziesięć utworów.
2. Okładka jest naprawdę ładna.
3. Z okazji premiery doczekaliśmy się występu emitowanego na żywo w jutubowej telewizji – Loud Like Love TV.
4. Płyta ta nie jest tak dobra, jak można się spodziewać.
5. Proszę nie wychodzić po części pierwszej, jeśli jest się fanem zespołu, bo potem zaczynam jednak fangirlować. Nie umiem liczyć, więc wyszło pięć rzeczy.

Sprawa pierwsza, czyli dlaczego Loud Like Love jest po części niedobre i w ogóle be!


Pierwszy powód mojego niezadowolenia, to fakt, że niektóre utwory zostały napisane jakby zupełnie nie dla Briana, jeśli chodzi o wokal. Oczywiście – śpiewać może sobie, co tylko chce, pisać utwory też może, jak tylko chce. Dlaczego więc utwór tytułowy brzmi tak, że już po pierwszym wysłuchaniu wiedziałam, że na żywo czekają nas fałsze w krytycznym momencie (powtarzające się breathe i believe)? Nie od dziś wiadomo wszystkim, którzy mają jakikolwiek związek z muzyką, że ciężko jest śpiewać czysto, nie schodzić lub nie podwyższać o pół tonu, kiedy śpiewa się kolejne słowa w kółko na tych samych dźwiękach. Dlaczego więc nie wiedzą tego ludzie, którzy zajmowali się wydaniem tego utworu? Dlaczego nie znają możliwości wokalisty? Nie uważam, że Brian Molko nie potrafi śpiewać, bo potrafi, ale każdy ma swoje dobre i złe momenty, a sztuka tworzenia muzyki polega na tym, by wciągać na wierzch te lepsze, a gorsze pomijać milczeniem. A moment breathe-believe na pewno nie został pominięty ani wyciszony (od 4:25 w materiale poglądowym). Gorzej – jest dokładnie loud like love i to love bardzo afiszującej się z tym pary. Dla porównania polecam też przesłuchać wykonanie utworu B3 z Rock en Seine, który też ma długie, głośne dźwięki, ale jest napisany tak, że mimo małych drżeń głosu (które zdarzają się zresztą sporadycznie i nie są szczególnie słyszalne, jeśli ktoś się nie przysłuchuje naprawdę uważnie) Brian jest w stanie zaśpiewać to świetnie i jest to naprawdę dobra piosenka (jeśli wyrzuci się ze świadomości fakt, że w tle przewijają się elektroniczne dźwięki podobne do tych wydawanych przez niezadowolone lisy). Więc jedyna moja nadzieja w tym, że na koncercie w listopadzie akurat mi się poszczęści i trafię na lepszy dzień, w którym moment breathe-believe zostanie czysto zaśpiewany albo po prostu będzie aż tak bardzo loud like love, że nie będę tego słyszała (jak na większości nagrań live tej piosenki – pszypadeg?! NIE SONDZE!).

Scene of the crime z LLLTV

Druga sprawa – brakuje mi swobodnych przejść między utworami, które byłyby do zauważenia przy słuchaniu całości. Efekt ten został wykorzystany przy Battle for the Sun (po premierze tamtej płyty jarałam się ślicznym przejściem między For What It's Worth a Devil In The Details cały miesiąc), a tutaj gdzieś zniknął. Nie rozumiem sensu zupełnego wyciszania dźwięku pod koniec Too Many Friends, kiedy Hold On To Me rozpoczyna się właśnie tego typu elektroniczną długą nutą (podejrzewam nawet, że jest to dokładnie ten sam dźwięk, ale nie zdaję z kształcenia słuchu, więc niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę). Lubię płyty, które tworzą jedną całość, a ta zdecydowanie nie tworzy. Rozumiem, że utwory nagrywali pojedynczo, nie była to długa sesja w studiu, gdzie panowie i Fiona Brice siedzieli przez miesiąc nad wszystkimi piosenkami na raz (w przeciwieństwie do paru poprzednich płyt), ale nie znaczy to wcale, że tego nie da się skleić w coś sensownego. Utwory z tej płyty, owszem, zlewają się w jedno, ale raczej dzięki temu, że żaden (z małym wyjątkiem) się jakoś szczególnie nie wyróżnia spod tych magicznych efektów i mądrych tekstów.


megafajna gitara do lizania, też LLLTV

Trzecia sprawa to za dużo komputerowości w większości utworów, przynajmniej jak na mój gust. Dźwięku w Placebo nie jest wcale za mało (szczególnie z wszystkimi tymi dodatkowymi gitarzystami i  instrumentami Fiony) i nie rozumiem, po co jeszcze tego dodawać. Oczywiście nie uważam, żeby wszystkie elektroniczne elementy były bessęsu i zupełnie do rzyci, bo dobre momenty też są, ale użycie ich w niektórych utworach jest odrobinę drażniące. Na przykład wcześniej wspomniane Hold On To Me, które mogłoby uchodzić za naprawdę ciekawą i ładną piosenkę z równie ciekawym i ładnym tłem, ale ktoś wrzucił na spokojną melodię drażniący efekt (dźwięki typu moment lądowania UFO z amerykańskich filmów), który zupełnie to zepsuł. Naprawdę byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tym orkiestrowym brzmieniem, które pojawiło się przed monologiem Briana, ale niestety wróciły elektroniczne elementy, które zupełnie zagłuszyły i tekst, i muzykę.
Drugi i trzeci punkt świetnie podsumowała panna Zua:
Na co odezwała się moja dusza niespełnionego grafika komputerowego:

Tyle efektów, reklama świetna, dużo mówienia o tym, jak bardzo ciekawe muzycznie to będzie. Właśnie przez to spodziewałam się czegoś naprawdę niesamowitego, a dostałam pomieszanie z poplątaniem, gdzie praktycznie każdy utwór ma w sobie coś denerwującego, co trochę mnie odrzuca. Na przykład w Begin The End, które brzmiało naprawdę ładnie, perkusja jest zdecydowanie za głośna, w Loud Like Love to nieszczęsne breathe-believe, w Hold On To Me występowanie motywu UFO. Jak dla mnie – za dużo różnych rzeczy wciśniętych do jednego worka.
Pozostaje jeszcze powiedzieć coś o złych częściach show LLLTV, a mianowicie o zupełnie z dupy wziętym połączeniu z jakimś beatboxerem w 1:35:20. Po co to było, to ja nie jestem w stanie zrozumieć. Można przecież popatrzeć na grającego Steve'a bez takiej durnej akcji. I tak, już się nie czepiając szczegółów i pomijając wykonanie niektórych utworów, o którym wcześniej pisałam, więcej do zarzucenia LLLTV nie mam (chociaż zdziwił mnie występ mariachi, ale dobra, już koniec narzekania...).
Podsumowanie tego hejtu z małymi dodatkami:
1. Źle napisany wokal w paru utworach.
2. Pocięte na kostki i sklejone do kupy masło.
3. Motyw UFO + motyw wściekłych lisów.
4. Z dupy wzięty beatboxer z LLLTV.
5. W tekstach nie ma nic wprost o gejowskich seksach (rzal i fokule co to ma być), więc wszystko trzeba samemu interpretować, ale i tak wszyscy wiedzą, że tak naprawdę każda wzmianka o miłości w tekstach Briana dotyczy Stefana i nie ma innej opcji. Na dowód jeden gif nagrywany lodówką i jeden dla odmiany nagrywany kamerą:

Druga część – co jest kól i cacy.

Zacznę od sprawy niezbyt ważnej i niezwiązanej ściśle z muzyką, czyli okładki, która jest naprawdę ładna, podobnie jak zdjęcia w tej malutkiej książeczce w środku opakowania. Nie będę się rozpisywała na ten temat, kiedy mogę po prostu pokazać fragment materiału poglądowego, gdzie znajduje się wywiad z twórcą (mądre rozmowy o sztuce, vol.1). Dodam jeszcze, że prawie wszystkie okładki płyt Placebo są świetne, przynajmniej moim zdaniem. Chciałabym mieć je wszystkie na półce razem z singlami tylko po to, by na nie patrzeć, ale niestety połowę opakowań już dawno pogubiłam (zła ja). Zrobię kiedyś notkę o tym, żeby zebrać je wszystkie w jednym miejscu. Tu znajdują się ilustracje do piętnastu płyt, a tu do trzydziestu singli. Jest na co patrzeć.


Teraz coś o muzyce. Zdecydowanym hitem z Loud Like Love jest dla mnie piosenka Rob The Bank, która jest wyjątkowo (jak na tę płytę) jasna, w miarę czysta i bardzo wyraźna. W stylu, który przypomina trochę Placebo z niektórych utworów Sleeping With Ghosts, ale z odrobinę ładniejszym głosem Briana i wyraźniejszą perkusją.
Co poza samym Rob The Bank mi się podoba, jeśli chodzi o muzykę? Właśnie to, że mimo wszystko dźwięki zostały ładnie wyczyszczone, dobrze się nakładają, konkretne partie są bardzo wyraźne, co najlepiej słychać w utworze Exit Wounds. To, że czasami podgłośnione zostało nie to, co trzeba, to już inna kwestia, o której wcześniej wspominałam.
Generalnie dużo łatwiej wymienić to, co mi się w tej płycie nie podoba, bo słyszę, co dokładnie drażni mnie w danym utworze/zbiorze utworów. Za to z tymi, które mi się podobają jest ciężej – muszę dłużej się zastanowić nad dobrymi stronami, które często nie są aż tak wyraźne jak błędy.
Po przeglądnięciu tekstów utworów i po wyeliminowaniu tych dziwnych wersji, które nie pokrywały się zupełnie z tym, co słyszałam, pobawiłam się trochę w interpretację poezji, ale tego ujawniać nie warto, bo moje interpretacje zawsze albo wychodzą sztywno-poważne z prawdopodobieństwem, że autor rzeczywiście miał to na myśli, albo idę na całość i wrzucam do tekstu wszystkie możliwe motywy i domysły (czyli fan fiction pełną parą). Neutralnie mogę tylko stwierdzić, że teksty są przepełnione metaforami, ale jednocześnie w miarę sensowne. Nie ma tu rzeczy typu Swallow albo Evil Dildo, czyli nagrań muzyki przeplatanej z odgłosami kojarzącymi się jednoznacznie z seksem, ale w sumie tego można było się spodziewać, bo te formy zniknęły z płyt Placebo już dosyć dawno. Na dodatek mamy tu utwór Too Many Friends, który promował płytę i promował ją bardzo dobrze – wszyscy mówili, że Placebo ma teraz takie mądre i prawdziwe teksty. I rzeczywiście (chociaż określenie mądre i prawdziwe brzmi raczej ironicznie), Brian napisał to naprawdę dobrze i sensownie.

dat mondry smajl autora mondrych tekstów

Loud Like Love TV w sumie (po niemiłym pierwszym występie z tytułowym utworem) dało radę. Szczególnie podobał mi się film Stefana (51:25 w materiale poglądowym), myślę, że reszta fanów też zachwycała się tym momentem. Naprawdę ciekawa wycieczka w przeszłość, historia powstania Placebo (znajomości Briana i Stefana) i utworu Teenage Angst (który przeszedł kilka metamorfoz przez całe te lata), trochę grania na różnych instrumentach oraz fragmenty nagrań ze starych koncertów – cudo.

hopsu, hopsu, mały Brianek skacze po scenie (ze 20 lat temu)

Radę dał również film (1:04:00 w materiale poglądowym), w którym Brian i Stefan przepytywali Steve'a Forresta z wiedzy na temat Placebo (dla niewtajemniczonych – Steve Numer Dwa zastąpił Steve'a Numer Jeden całkiem niedawno, bo w 2008 roku). Biedny Steve Forrest nie został Placebo IQ King, więc dostał tylko nagrodę pocieszenia, czyli zdjęcie dwóch członków zespołu i randomowego gościa podpisane przez tych dwóch członków zespołu:




Ogólnie żarty ze Steve'a są jedną z moich ulubionych części nowych filmów Placebo (Steve, where are we), LLLTV też nie marnowało potencjału.

Podsumowując i płytę i cały szum na jej temat – nie jest to najlepszy krążek ze wszystkich, jednak nie powiedziałabym, że Loud Like Love to niewypał. Jest specyficzna, to prawda, ale oprawa wokół trochę nadrabia niedociągnięcia, które pewnie i tak przejdą niezauważone, bo to tylko ja mam taką manię, że muszę przesłuchać płytę milion razy i doszukiwać się mankamentów na siłę, większość fanów jest normalna.
I co jeszcze powiem? Że po tym przesłuchaniu tyle razy przyzwyczaiłam się do brzmienia Loud Like Love i nawet te niewielkie błędy nie przeszkadzają mi tak bardzo. Dokładnie tak samo miałam z poprzednimi płytami – po prostu muszę się najpierw osłuchać z całością, zanim zacznie mi ona naprawdę odpowiadać. Co wcale nie zmienia tego, że Loud Like Love nie jest idealne, ale tego raczej nie warto oczekiwać po żadnej płycie.
I na koniec: