sobota, 24 maja 2014

It's gonna be may!

Zdaję sobie sprawę z tego, że maj dobiega już końca, jednak na posłuchanie przecudownej piosenki 'N Sync nigdy nie jest za późno! Chyba wszyscy, którzy interesowali się kiedyś muzyką popową, kojarzą tę grupę i przede wszystkim najbardziej znanego z panów – Justina Timberlake'a. I chyba wszyscy, którzy kiedykolwiek przesłuchali piosenkę pod tytułem It's gonna be me, zauważyli, że słowo me nie powinno brzmieć jak may. Ale tak właśnie brzmi i Internet nigdy tego nie zapomni. Prezydent USA też.


Dzisiaj nie chciałam jednak pisać ani o 'N Sync, ani o poprawnej wymowie słowa me, chociaż te tematy też wydają się ciekawe, nie powiem, że nie kusiły. Dzisiejszym tematem będzie Justin Timberlake! Człowiek, którego wszyscy kojarzą i którego wielu nie docenia. Wiadomo – jego działalność artystyczna to komercja w pełnym wydaniu, ale w sumie co w tym złego, dopóki ta muzyka ma sensowne brzmienie i nie pozostaje przy paru dźwiękach na krzyż takich samych w każdym utworze?


Pewnie pamiętacie ten czas, kiedy SexyBack leciało w radiu kilka razy dziennie, w każdym sklepie zakupy robiło się w towarzystwie tych dźwięków, a po włączeniu MTV albo innych tego typu kanałów widzieliśmy Justina w idealnym garniturze oraz półnagą panią ze sprzętem elektronicznym. Inne utwory z płyty FutureSex/LoveSound miały podobną tematykę, a w tej chwili muzykę oceniłabym jako przeciętnie trudną do skomponowania. Mimo to Justin był jednym z pierwszych wykonawców muzyki pop, którzy poszli w stronę takich wymieszanych brzmień i postawili na własne kompozycje. W tej chwili podobnych płyt znajdziemy wiele, ale zaczęło się od Justina – w roku wydania FutureSex/LoveSound te piosenki były naprawdę niezwykłe w tym swoim połączeniu. Znajdowały się tam hity klubowe, ale też popowe ballady (What Goes Around... to jeden z najbardziej znanych). Charakterystyczną rzeczą przy tej płycie są łączone tytuły np. LoveStoned/I Think She Knows lub SummerLove/Set The Mood. Nie jest to tylko kwestia tytułu, ale też tego, że każdy z tych utworów jest zbudowany z dwóch części, które zazwyczaj mocno różnią się nastrojem, ale tekst płynnie przechodzi do kolejnego tytułu. W utworach o prostych tytułach również da się zauważyć zmianę w charakterze melodii, tak po około 2/3 piosenki. To mnie zawsze niesamowicie urzekało w tej płycie – z jednego utworu da się zrobić kilka naprawdę świetnych rzeczy, nie trzeba koniecznie trzymać się początkowych założeń, a nawet tonacji (All Over Again) do samego końca utworu. Lubię czekać na swój ulubiony fragment każdego.


Kolejna płyta Justina ukazało się dopiero w zeszłym roku. Dopiero wtedy zaczęłam się znów bliżej interesować tym wykonawcą, bo wcześniej pozostawałam przy paru znanych hitach (głównie Cry Me a River). Zastanawiałam się, co właściwie nowego może zaoferować nam Justin, kiedy wcześniej pokazał już całkiem dużo i ciężko przebić taki wpływ na muzykę następną płytą, a zapewne to miał na celu. Jednak nie mogę powiedzieć, że nie wyszło, bo The 20/20 Experience to naprawdę dobre nagranie. I przy okazji przypomniałam sobie Justina z początków kariery i uświadomiłam sobie, jak bardzo zmienił się jego wygląd, co oczywiście nie jest kluczową sprawą, ale miło popatrzeć na to, że z makaronu z zupek chińskich na głowie się wyrasta.


Oczywiście nie cała płyta przypadła mi do gustu, jednak ma w sobie momenty, których mogłabym słuchać całymi dniami (i właściwie to robię). Szczególnie uwielbiam basy, bo są naprawdę niesamowite, a ich wejście idealnie przemyślane. Mój zdecydowany faworyt to Don't Hold The Wall, którego tytuł na początku sugerował mi coś o zupełnie innym charakterze. Spodziewałam się czegoś dużo szybszego, ale okazuje się, że to równie dobrze porywa do tańca. Oczywiście słyszymy w pewnym momencie interludium w formie wstawki z trochę inną melodią, ale nie jest już tak drastyczne jak przy poprzedniej płycie, co w sumie daje dobry efekt. Widać Justin nauczył się wiele przez te siedem lat nieobecności... No dobra, może to nie była aż taka nieobecność, ale dziewięć lat od poprzedniej płyty minęło. Mimo tej długiej przerwy, nie brakuje też sporadycznie pojawiającego się głosu Timbalanda, który tym razem też był jednym z producentów.


Bardziej energicznym hitem z tej płyty, który przypadł mi do gustu, jest Let The Groove Get In, tutaj basy też dają świetny efekt, a przy słuchaniu na dobrych głośnikach siedziałam przez chwilę z opadniętą szczęką. Potem już nie mogłam sobie tak po prostu siedzieć, bo ta piosenka tak bardzo ciągnie do ruszania się, że aż ciężko mi teraz pisać spokojnie, kiedy tego słucham. Kolejna z moich ulubionych to prawie-ballada Dress On, która jest po prostu przepiękna.



Zwróciłam uwagę na to, że większość utworów ma ponad siedem minut, co aktualnie jest rzadko spotykane – wielu twórców stawia na bardzo szybkie i krótkie utwory, jednak Justin jest inny. Postawił na staranne kompozycje, które trwają bardzo długo (jak na popowe utwory). Mimo że te interludia, o których mówiłam już wcześniej wiele razy, są tutaj o wiele łagodniejsze, nadal występują i dodają wrażenia złożoności tych wszystkich piosenek. Widać, że ta płyta jest o wiele dojrzalsza niż FutureSex/LoveSound i to nie tylko pod względem muzyki, ale też tekstów, które nie zmieniły tematyki tak mocno – wciąż nie opowiadają o światowym kryzysie lub innych poważnych rzeczach. To wciąż typowo popowe wierszyki, głównie o kobietach i miłości, jednak brzmią dużo ciekawiej i nie skupiają się tylko na jawnej seksualności – są dyskretnie erotyczne.


Niewiele mam do zarzucenia The 20/20 Experience, ale coś się na pewno znajdzie. Szczególnie to, że niektóre piosenki są zwyczajnie nudne i nie wnoszą nic ciekawego do całości. To takie zapychacze, które każdy gdzieś już słyszał, ale nie dlatego, że słuchał właśnie tego – po prostu istnieje pełno utworów, które brzmią dokładnie tak samo. Na tle tego wybija się parę ciekawych rzeczy, ale nie powiedziałabym też, że są one szczególnie nowatorskie – są bardzo dobre, ale to nie jest żadna zmiana w popie. Płyta spełniła oczekiwania, ale nie podniosła poprzeczki. Nie oceniam jej źle, jednak wiele można było jeszcze zrobić, zamiast sięgać tylko po elementy, które na pewno komuś się spodobają.
Mimo wszystko polecam przesłuchanie obu części. Szczególnie tych piosenek, o których wspomniałam wcześniej. I dodałabym też Mirrors, Suit & Tie oraz z drugiej części TKO, Cabaret (feat. Drake) i True Blood (które jednak może wydać się niekórym trochę męczące). No i na pewno zazdroszczę tym, którzy wybierają się na tegoroczny koncert Justina, który wraca do nas po tylu latach. Ostatnio był w Polsce chyba jeszcze z 'N Sync!