niedziela, 24 listopada 2013

Torwarowe Placebo

Tak, byłam na koncercie Placebo w Warszawie we wtorek. Tak, bawiłam się świetnie. Tak, publika mi nie przeszkadzała. Tak, balony były fajne. Tak, nie narzekałam na to, że elektryzują mi się włosy. Tak, nie mam wielkich pretensji do zespołu o brak rozmów z publicznością. Tak, darłam ryja na większości utworów. Tak, dostałam się w końcu do barierek na GC, pod samą scenę. I... TAK, MAM W TEJ CHWILI W DOMU PAŁKĘ STEVE'A.

Pałka Steve'a Forresta, która jest aktualnie świętością.
Najpierw zacznę od szoku absolutnego – zero spóźnienia. Ani support, ani Placebo. Niesamowita sprawa po tych wszystkich koncertach, gdzie siedziałam na ziemi pod sceną ze trzy godziny po planowanym początku i zastanawiałam się, czy w ogóle przyjdą, bo robi się już późno. Siedziałam, bo po pięciu godzinach wcześniejszego czekania na dworze trochę bolały nogi i wszystko inne (swoją drogą – dlaczego tak często chodzę na Placebo, kiedy jest okropnie zimno na dworze...). Tym razem też odruchowo usiadłam na ziemi po zajęciu miejsca dwa metry od barierki na GC, bo spodziewałam się jeszcze przynajmniej godziny czekania, a tu taka niespodzianka – Psychocukier pojawił się punktualnie, a Placebo zaraz po uprzątnięciu sceny.

Ja na podłodze, kocham foty z fleszem.
Jeśli chodzi o sam support, to wcześniej znałam właściwie jedną piosenkę, a mianowicie Bikiniarską potańcówkę suto zakrapianą Jamajką (wiem, tytuł jest mega). Akurat wpada w ucho, chociaż generalnie uważam, że zespołowi muzycznie jeszcze bardzo dużo brakuje i utwór brzmi fajnie do momentu zabaw gitarami, bo te są zwyczajnie słabe. Za film poniżej nie odpowiadam, chciałam tylko muzyczkę, ale coś nie chce się dodać...


Chciałam sobie trochę poskakać też na supporcie (co właściwie robiłam), ale nie wiem czemu, nikt wokół jakoś nie miał na to ochoty. Nie rozumiem też tego wszechobecnego obrażenia na Psychocukier, jakby komuś robili krzywdę tym, że grają przed Placebo. Wiem, nikt nie przyszedł tam dla nich, ale rzucanie naprawdę głośnymi tekstami no w końcu, gdy zapowiedzieli, że to już koniec ich występu, nie było ani miłe, ani w dobrym guście, ani... No cóż, nie wiem właściwie, jak to skomentować.
Dalej było dmuchanie balonów, które wielu osobom również się nie podobały, co było głośno komentowane. Najczęstszy komentarz: kurwa, znowu mi się włosy będą elektryzowały! (TRAGEDIA) Balony nie były komfortową sprawą, bo latały wszędzie dookoła i większość z nich została w sumie przebita jeszcze zanim zespół wszedł na scenę, ale no bez przesady, nic nikomu się nie stanie, jak mu ze trzy razy (no nawet pięćdziesiąt razy) balonik spadnie na głowę. Ze sceny źle to raczej nie wyglądało, chociaż tutaj nie mogę się wypowiadać, bo na scenie nie byłam (niestety). Widziałam za to parę fotek i akcja wyszła przyzwoicie, chociaż większość balonów nie miała obiecanego L, ale tego można było się spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że po wypuszczeniu powietrza z balonu litera się kruszyła, a mało kto brał ze sobą markery na koncert.

Mało widać, ale to Brian i Fiona z tyłu przy klawiszach.
W sumie nie dziwię się, że mało osób krzyczało przed wyjściem Placebo na scenę, bo ja też nie spodziewałam się, że naprawdę pojawią się punktualnie. Wyszło na to, że tym razem to my spóźniliśmy się z okrzykami. Pierwsze dźwięki B3 spowodowały nagłe piski i to już?! oraz tak szybko?! z różnych stron. W środku tłumu w GC było tak niesamowicie głośno, ciasno, duszno i boleśnie, że cieszyłam się jak durna, kiedy ktoś w końcu popchnął mnie do przodu tak mocno, że przysunęłam się o trzy rzędy bliżej barierki (oczywiście razem z tą osobą za mną, bo zostałam taranem i moje żebra nadal bolą), gdzie dało się oddychać. I od tamtej pory (to jest od połowy pierwszego utworu) znajdowałam się w naprawdę dobrym miejscu, czyli w trzecim rzędzie od barierki, tuż przed Stefanem, a potem zostałam nawet wciągnięta przez koleżankę Zuzannę do rzędu drugiego i wtedy to już zupełny luksus, żyć nie umierać. Oczywiście gdy tylko podniosłam ręce, dziesięć rąk z tyłu wpychało się między mnie a osoby obok, żeby zrobić sobie więcej miejsca, ale cóż, takie prawo koncertów. I tak do końca zostałam w drugim rzędzie, opierając się wszystkim kolanom wciskanym w moje nogi i innym częściom ciała, które chciały się przedostać bliżej sceny.

Stefan z chudymi nóżkami na pierwszym planie.

Setlista była fajna, znalazły się na niej naprawdę różne utwory, z których większość widziałam już na żywo parę razy, więc na temat dobrze wszystkim fanom znanych Every Me i innych takich nie będę się rozpisywać. Zaskoczeniem miało być prawdopodobnie Space Monkey, ale właściwie nie wyobrażałam sobie jej braku podczas akurat tego koncertu, więc po prostu ucieszyłam się, że miałam rację. Niewiele się w secie zmieniło od 2010 roku, jedynie doszły nowe utwory. Mimo wszystko lubię ten odgrzewany kotlet, jest całkiem smaczny... Nawet po trzech latach.
Za to muszę powiedzieć coś na temat nowych utworów z LLL, które na Torwarze słyszałam na żywo po raz pierwszy. Wypadły lepiej, niż się spodziewałam. Przeplatane z piosenkami z innych płyt brzmią dużo, dużo lepiej. Oczywiście nie zagrali dwóch utworów, które ostatnio zaczęły mi się podobać najbardziej, czyli Bosco i Begin The End, ale w sumie za to też jestem wdzięczna, bo Bosco to nie utwór, który prezentowałby się świetnie na takim akurat koncercie, a na Begin The End miała odbyć się akcja fanowska, której nie wróżyłam wiele powodzenia, więc w sumie dziękuję, Placebo, że dzięki tej setliście nie wylądowałam na ziemi (dosłownie).
Wykonanie Rob The Bank, Exit Wounds i Purify mega mi się spodobało i to by było chyba na tyle, jeśli chodzi o bardzo dobre elementy setlisty, które mnie zaskoczyły, bo większość innych słyszałam już parę razy na żywo, więc szoku nie było. No dobra, i tak popłakałam się przy Running Up That Hill, chociaż nawet nie przepadam tą piosenką (mózgu, WTF?!).

Źródełko

Zastanawia mnie trochę ta dziwna maniera w głosie Briana, który zaczął strasznie przeciągać samogłoski (zawsze trochę to robił, ale w tej chwili skala zjawiska przechodzi ludzkie pojęcie) i robić zwolnienia takie, że można zasnąć. Szczególnie przy Meds, które zostało podsumowane przez kolegę Artura słowami Brian wyruchał cały Torwar swoim wielkim ritardando, co rzeczywiście jest bardzo obrazowym porównaniem. Wszyscy chcieli z nim pośpiewać, a on wyjeżdża z takim zwolnieniem, że nikt nie wie, jak to zrobić (jak rzyć, panie Brajanie ;_;). Najbardziej podobał mi się moment zajebiście długiego zawieszenia pomiędzy Did you a forget, kiedy ktoś ze zirytowanych fanów wydarł się forget połowę czasu przed tym Brianowym, bo najwyraźniej stracił cierpliwość. Serdecznie pozdrawiam tę osobę, jeśli czyta mój wywód.
Kolejna zastanawiająca rzecz, to to, że Stefan zawsze wygląda tak fantastycznie. Ten człowiek w ogóle się nie starzeje, nie męczy, ani w ogóle nic się z nim nie dzieje – wiecznie piękny i młody. Dlatego nie dziwię się panom stojącym za mną, którzy przez cały koncert wrzeszczeli Stefan, I love you! Stefan, fuck me!, chociaż było to trochę denerwujące za dwudziestym razem, ale liczy się wytrwałość w dążeniu do spełnienia marzeń, prawda?

Nigdy nie uznałabym koncertu Placebo za nieudany, ale prawdą jest, że zespół mógł trochę więcej mówić, zadbać o jakiś kontakt z publicznością, a dopiero po jakimś czasie Stefan cokolwiek zrobił. Za to Brian pozostał do końca przy samym śpiewaniu, uraczył nas jedynie dwoma słówkami na początku i na końcu. Trochę niewiele jak na otwarcie trasy koncertowej. Ze wszystkich siedmiu placebowych koncertów, na jakich byłam, ten oceniam najsłabiej, ale i tak bawiłam się dobrze. Nawet mimo tych niewielkich wad i niedogodności.
Jeszcze fajnie by było, gdybym dowiedziała się, po co była ta firanka zjeżdżająca z góry na wszystkich kosmicznych utworach, bo nadal tego nie ogarnęłam.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Codziennie wstaję o siódmej sześćdziesiąt

Dzisiaj, kiedy minęły dokładnie czterdzieści trzy dni, odkąd opublikowałam tutaj poprzedni tekst (jeśli oczywiście wierzyć moim obliczeniom, a w tej kwestii bym sobie jednak nie ufała...), postanowiłam w końcu napisać coś nowego, bo to przecież wstyd i hańba, że blog taki pusty i nieużywany stoi, kiedy ja oglądam tyle filmów, słucham nowej muzyki, oglądam ciekawe programy, chodzę na spektakle i inne różne. O kulturze powinno się mówić, a nie tylko używać jej bez słowa, więc dziś, czwartego listopada, opowiem o filmie nie tylko ciekawym, ale też zwyczajnie dziwnym. Przedstawiam – Wrong.


O czym opowiada? Już po kilkunastu minutach jego trwania jesteśmy w stanie wybrać jeden motyw, który będzie przewodził przez resztę czasu, i wypada na utratę miłości życia. Dolph Springer (w tej roli Jack Plotnick) budzi się pewnego dnia o godzinie siódmej sześćdziesiąt...



... i uświadamia sobie, że jego pies zniknął. Zwierzak o imieniu Paul jest jedyną istotą, jaką Dolph darzy prawdziwym uczuciem i sytuacja mężczyznę przerasta. Wokół dzieje się naprawdę wiele nadzwyczajnych rzeczy, jednak jedyne, czym martwi się główny bohater, to losy Paula. Szuka go na wszelkie sposoby – od pytań skierowanych do sąsiadów, do nauki tworzenia telepatycznej więzi z psem na podstawie książki Mistrza Changa.

Wszystkie elementy niedotyczące Paula nagle stają się zupełnie bezsensowne i czasami nawet głupie. Wygląda to tak, jakby Dolph zostawił świat poza poszukiwaniami samopas i przestał przejmować się tym, co dzieje się z jego życiem. Dowiadujemy się, że mężczyzna chodzi codziennie do pracy, z której został zwolniony trzy miesiące temu, a na dodatek w biurze tym ciągle pada deszcz, na co nikt nie zwraca uwagi, a nawet, wnioskując po ułożonych równo ręcznikach przy wejściu do gabinetu szefowej, jest to zupełnie normalne. Palma w ogrodzie zmienia się w choinkę, sąsiad spontanicznie stwierdza, że wyjeżdża z miasta i dojeżdża na koniec świata, a kobieta z pizzerii zachodzi w ciążę trwającą jeden dzień. To wszystko sprawia, że przez cały czas oglądania tego obrazu zadajemy sobie jedno pytanie, które powtórzone zostało kilka razy w zwiastunie. WHY?!


To coś, czego można było spodziewać się po Quentinie Dupieux, znanym również jako Mr. Oizo (wyobraźcie sobie mój szok, kiedy zorientowałam się, że to jest jedna i ta sama osoba :O). W końcu jego najbardziej znany film to Rubber, który opowiada o zemście opony na ludzkim gatunku. Właściwie jest to dopiero drugie dzieło filmowe tego reżysera (zaraz po Morderczej Oponie), które miałam okazję oglądać (nie licząc teledysków z żółtym zwierzakiem), ale już teraz mogę stwierdzić, że ta przygoda na tym etapie się nie zakończy.

Czas na plusy (bo lubię wypisywać wszystko od punktów, to mnie uspokaja):

  1. Zacznijmy od tego, że ilość absurdu w tym filmie mnie zabiła, a lubię być zabijana właśnie w ten sposób. Dobra, przyznam popłakałam się ze śmiechu w paru momentach, więc jeśli ktoś ma, podobnie jak ja, dziwne poczucie humoru, serdecznie polecam Quentina Dupieux. Wszystko zostało po prostu przewrócone do góry nogami, co zresztą idealnie przedstawiono w plakacie do filmu.

     
  2. Brak logicznego wytłumaczenia większości elementów był dla mnie czymś naprawdę mocno wyczekanym. Nie lubię, kiedy film kończy się z wszystkimi odpowiedziami podanymi na tacy, wolę sama powymyślać różne teorię, a Wrong dało mi taką możliwość do samego końca zostało w tej atmosferze chaosu, który samemu trzeba sobie uporządkować, żeby zrozumieć.
  3. Mimo całej tej absurdalnej otoczki, film ma sens i to... bardzo sensowny sens. Trzeba tylko trochę nad nim pomyśleć, by do tego dojść. Nie jest to typowy obraz, gdzie na końcu mamy prosty morał. Wielu osobom nie podobało się zakończenie, bo uznały je za odrobinę tandetne, jednak ja jestem w teamie za banalnym zakończeniem, bo zupełnie się go nie spodziewałam. Było tak oczywiste, że zupełnie wyparłam z głowy możliwość, że naprawdę da się tak nieoczywisty film zamknąć w ten sposób.
  4. Gra CUDOWNA. Widać, że aktorzy mieli niezłą zabawę ze swoimi rolami i potrafili się w nie wczuć. Szczególnie chciałam pochwalić tutaj Williama Fichtnera, którego twarz każdy kojarzy, każdy wie, że grał w wielu znanych filmach (Armageddon, Helikopter w ogniu, Jeździec znikąd), ale nikt nie pamięta żadnej konkretnej postaci. Ja Mistrza Changa na pewno zapamiętam, bo był to bohater tak charakterystyczny, że ciężko wyrzucić go z głowy. Inni bohaterowie też wyglądali naprawdę dobrze, każdy miał w sobie coś wyjątkowego, co rzucało się w oczy. Wiele osób zwróciło uwagę na policjanta, który przodował w nietaktownym zachowaniu, ale o policjancie porozmawiamy jeszcze kiedyś...
  5. Kolory! Przy scenie, w której przedstawiony został główny bohater, zauważyłam szczególną paletę barw i światło, które jednoznacznie skojarzyły mi się z brytyjskimi reklamami (szczególnie w momencie, w którym Dolph wychodzi przed dom w piżamie). Sposób kręcenia tego filmu jest zdecydowanie nietypowy. Dodatkowym smaczkiem były zgrzyty między podkładem muzycznym a zdjęciami na początku, właśnie w tej pierwszej sensownej scenie (jeśli można tak powiedzieć o jakiejkolwiek scenie z tego filmu). Mam na myśli motyw muzyczny podkreślający napięcie i wskazujący na to, że zaraz stanie się coś szokującego lub strasznego, kiedy kolorystyka wciąż przypominała typową reklamę karmy dla psów.
  6. Muzyki początkowo prawie wcale nie zauważyłam (jedynie te początkowe motywy grozy), ale nie powiedziałabym, że to źle. Zazwyczaj nie zwracam uwagi na muzykę w tle, bo wolę skupić się na treści. Dla mnie dobra muzyka to taka, która pasuje do filmu na tyle, by nie przeszkadzać w oglądaniu i nie ściągać na siebie całej uwagi widza. Dlatego utwory wykorzystane tutaj bardzo mi odpowiadały. Teraz, po kilku dniach od obejrzenia Wrong, włączyłam sobie samą ścieżkę dźwiękową. W sumie po prostu kojarzy mi się z tym filmem, ale przyjemnie się jej słucha.

Teraz minusy:


  1. Minusów brak.
Dlaczego? (BO TAK!!!) Właśnie przez ten absurd. Nie jestem w stanie ocenić negatywnie nic z tego, co moi koledzy i koleżanki podali jako minusy, bo właśnie te niedoskonałe elementy podobały mi się najbardziej, łącznie z najbardziej krytykowanymi: brakiem zamknięcia niektórych wątków i banalnym zakończeniem. Nie mam do czego się przyczepić, serio. Nie umiem po prostu.

Część druga, czyli... Co z policjantem?!

Policjant występuje także w kolejnym filmie Quentina Wrong Cops (który przegapiłam, gdy leciał w poprzednią niedzielę w kinie Nowe Horyzonty, damn!).

Mark Burnham, czyli POLICJANT.

Na dodatek oprócz policjanta pojawia się tam...


TAK! Brian Warner, czyli Marilyn Manson, proszę państwa! Marilyn Manson, który gra nastolatka, mając pięćdziesiąt lat, co jest dla mnie wystarczającym powodem, by zapłacić dwie dychy za bilet do kina, jeśli kiedykolwiek jeszcze odbędzie się pokaz. I na pewno napiszę o tym na blogu! Żeby zachęcić też Was, wrzucam opis z Nowych Horyzontów, który najlepiej opowie, dlaczego warto obejrzeć też Wrong Cops (oczywiście, kiedy już przejdzie się przez etap samego Wrong):

Policjanci sprzedający w biały dzień narkotyki zapakowane w martwe szczury? Marilyn Manson jako pogodzony z prawem i porządkiem nastolatek słuchający electro? To mogło się wydarzyć tylko w filmie Quentina Dupieux. Najnowsze dzieło hiperaktywnego artysty to komedia, która wyraźnie łączy dwie jego pasje muzykę i kino. Jako Mr. Oizo, Dupieux od nastoletnich lat podbija francuski rynek muzyki elektronicznej. W Wrong Cops swojej miłości do syntezatora daje wyraz, powołując do życia policjanta o wyglądzie cyklopa, który obsesyjnie pracuje nad hitem, a krytykiem jego dzieła jest w 75% martwy człowiek. Po Oponie i Wrong chyba nikt nie miał wątpliwości, że Quentin Dupieux na nowo definiuje pojęcie pastiszu. Wrong Cops tylko utwierdza w przekonaniu, że mamy do czynienia z nowym wizjonerem kina, posługującym się absurdem z chirurgiczną precyzją.

I obiecuję, że jeśli kolejną rzeczą, o której coś wymyślę, nie będzie film pana Dupieux, to postaram się o więcej hejtu, naprawdę... No dobra, może nie, bo w sumie nie chce mi się pisać ostatnio o rzeczach, które mi się nie podobają. Ale i tak – do następnego.